O (mojej) sztuce opowiadania
(część pierwsza)
Checkpoint
Od mojego pierwszego wieczoru z "Baśniami dla dorosłych" minęło już trochę czasu. Trochę opowieści dobrych, trochę złych, trochę wpadek i trochę sukcesów. Przede wszystkim sporo nauki dotyczącej tego, jak przygotowywać się do opowiadania i jak opowiadać. Dzisiejszy wpis niech więc będzie podsumowaniem tego, czego nauczyłem się w trakcie swojej bajarskiej przygody. O mojej sztuce opowiadania, czyli storytelling w wersji świstaczej.
Po pierwsze - baśnie
Bez baśni nie można opowiadać baśni. To oczywiste. Podstawowym narzędziem pracy opowiadacza są teksty, więc ich znajomość jest elementem, bez którego dalej ani rusz. Podczas przeglądania kolejnych zbiorów baśni zazwyczaj wpada do głowy jedna lub dwie, wpada do głowy jakiś powtarzający się temat, jakiś detal, który majaczył już wcześniej w innej opowieści i który nagle przykuwa uwagę. Dlaczego krew spadająca na śnieg wiąże się z ciążą, dlaczego dzieci rodzą się jako smoki albo osły, co było w komnacie Sinobrodego. Pytania zaczynają krąży i przyciągają inne baśnie, z jednej strony stając się zaczynem do pracy interpretacyjnej, z drugiej tworząc samorodny zbiór opowieści. Zazwyczaj wystarczą dwie lub trzy historie - podczas jednego wieczoru i tak więcej nie zdołam opowiedzieć. Pomiędzy tymi historiami powstaje połączenie. Czasem bardzo odległe - motyw krwi, motyw zdrady, motyw dziewictwa albo głupoty. To ten motyw zaczyna ciągnąć mnie przez opowieść. Kiedy mówię, mówię po coś. Ustawienie sobie spotkania przez wzgląd na motyw daje klarowny obraz tego, co chcę powiedzieć i po co to mówię. Po części też determinuje to, jak będę opowiadać.
Bracia Grimm
Krótka dygresja, dotycząca wertowania kolejnych tomów z baśniami. Zauważyłem pewną prawidłowość: Niezależnie, czy zaczynam grzebać w baśniach fińskich, duńskich, chińskich czy afrykańskich, zawsze kończę na zbiorze baśni braci Grimm. Choć baśnie tam zamknięte mają charakter, co tu kryć, dość okrojony i prostacki, zbiór ten jest dla mnie wciąż nieodkryty. Czasem trafia się jakaś pominięta wcześniej opowieść, która jest absolutnym odkryciem. Czasem jakaś całkowicie zignorowana, która przez to, że poznałem inną baśń z innego zbioru, nabiera nowego charakteru. A czasem dzieje się tak, że baśnie Grimmów po prostu żyją. Tak jest z Krzakiem Jałowca, tak jest z Chłopkiem Roztropkiem, z Żelaznym Janem, z Braciszkiem i Siostrzyczką (zresztą - przejrzyjcie bloga, a będziecie wiedzieć o co mi chodzi). To baśnie, które wracają niezależnie od kontekstu i okoliczności. Czasem myślę nawet, że przez najbliższy rok, nie musiałbym zaglądać nigdzie indziej, a i tam miałbym materiały na masę nienudnych wieczorów.
Po drugie - podkreślanie
Baśnie typują się same, w sposób wiadomy tylko mojej nieświadomości. Moim jedynym zadaniem jest poznawać nowe historie i ich odmiany, żeby jedna baśń wiedziała o drugiej i żeby baśnie mogły zacząć odpowiadać na swoje wzajemne wołanie. Kiedy już mam wytypowane historie, zaczyna się ich kolejne czytanie. Żeby sobie przypomnieć, żeby sobie je poukładać. W czasie czytania następuje coś, co nazywam podkreślaniem. W baśniach są takie miejsca, których nie można pominąć. Czasem są to pojedyncze zdania, czasem jakieś wyjątkowo subtelne symbole, do których nie wiedzieć czemu lgnie mój wzrok. Podkreślam je więc (niekoniecznie kreśląc po książce oczywiście).
Po co te podkreślenia? Opowiadanie, przynajmniej tak, jak ja je rozumiem, jest sztuką wybitnie improwizacyjną. Opowieść można przekazać w sposób absolutnie każdy, wędrować od epizodu do epizodu, drogami tak pokrętnymi, że w ostatecznym rozrachunki historia może wyglądać jak space opera, albo jeden z odcinków Latającego Cyrku Monty Pythona, nie przestając być właśnie tą historią, którą chciałem przekazać. Jest to bardzo wygodne, aczkolwiek w potoku słów mogą zginąć frazy, odpowiadające za głębię opowieści. A to nie może się stać! Bo baśń jest baśnią dlatego właśnie, że w prostocie opowieści niesie głęboki przekaz. Skrywa się on często za dwoma, czasem trzema słowami, czasem za prostym obrazkiem, na który trzeba rzucić punktowe światło. Podkreśleniami zaznaczam sobie te właśnie miejsca. Miejsca punktowego naświetlenia. Za przykład niech posłuży Krzak jałowca:
Matka zabiła syna. Jej psychologiczny stan po zbrodni wyrażany jest w baśni prostą frazą:
- stała nad kuchnią i mieszała we wrzątku.
Żal siostry po bracie (dodatkowo emocjonalne połączenie i "konserwacja" tego, czym był brat):
- płakała tak intensywnie, a łzy spływały do wody, że nie trzeba jej było solić.
Ojciec zjadający potrawkę z syna (wyrażająca jego saturnowy charakter), wykrzykuje:
- czuję, że wszystko to mnie się należy!
Jeśli chcę nie tylko opowiadać, ale i interpretować, pominięcie tych fraz byłoby całkowicie nieroztropne. Bez nich zginęłyby miejsca, ciekawe i mocne. A nawet jeśli chcę tylko opowiedzieć baśń bez interpretowania, nie warto ich pomijać. odpowiednie ich naświetlenie, zrobienie pauzy, podkreślenie ich gestem - to jest to, co sprawia, że baśń przestaje być tylko historyjką, a zamiast tego nabiera niepokoju, nabiera czegoś gryzącego słuchacza od środka, zaczyna dźwięczeć pytaniem "dlaczego?". Dzięki tym miejscom kościec baśni obrasta mięsem.
Po trzecie - polerowanie cegiełek
Baśń jest dobra, bo jest prosta. Przygotowanie fabularne nie wymaga więc zapamiętywania skomplikowanej struktury. Wystarczy wiedzieć co następuje po czym: Kapturek wychodzi do lasu, Kapturek spotyka Wilka, Wilk zjada babcię, Wilk zjada Kapturka, Myśliwy zabija Wilka, Żyli długo i szczęśliwie. Ot cała historia. Szkielet bez mięsa. Żeby nabrała ona życia, cegiełki trzeba wypolerować. Po pierwsze pamiętać, w którym segmencie znajduje się które podkreślenie. A potem opowiadać, opowiadać, opowiadać sobie poszczególne segmenty ile razy się da. Moja metoda pracy z przygotowaniem opowieści jest prosta. Wsiadam na rower i, jeżdżąc po Plantach (lub gdzie indziej), paplam ile wlezie. Nigdy jednak nie opowiadam całej baśni. Skupiam się raczej na pojedynczym segmencie. Próbuję jego wersji. Szukam w nich tego, co śmieszne, jeżeli ma być śmiesznie i tego, co straszne, jeżeli ma być strasznie.
Mówienie pomaga nie tylko poukładać sobie historię w głowie, ale też tworzy katalog wersji, z których w czasie rzeczywistego opowiadania będzie można skorzystać. Przegadywanie segmentów pozwala też rozeznać się w tym, która część opowieści mi leży, a którą najlepiej schować pod dywan, albo zbyć kilkoma kaszlnięciami. Przegadywanie segmentów pokazuje mi, które części opowiadania są słabe, ale przede wszystkim te, które są mocne. To czas rodzenia się pomysłów, charakterów, rozwiązań językowych.
Po czwarte - nie przywiązywać się
Wszystkie pomysły stworzone w czasie przygotowań, to tylko narzędzia. Można je wykorzystywać podczas spotkania, albo nie. Ważne żeby stały na półce. Zazwyczaj jest tak, że jeśli jakiegoś fragmentu sobie nie przegadam wcześniej, kiedy przychodzi co do czego, mam nie lada problem z pociągnięciem słów, przejściem od segmentu do segmentu. Utykam w bagnie. I brodzę, brodzę do brzegu kolejnej sceny, a publiczność brodzi ze mną... Szczególnie trudne to jest w pierwszej opowieści danego wieczoru, szczególnie w gorsze dni.
Koniec końców - opowieść i tak potoczy się sama. Tam gdzie danego wieczoru będzie chciała się potoczyć. Przywiązywanie się do tego, co wymyślam, byłoby ograniczanie jej dróg i zbliżało sztukę opowiadania do sztuki recytacji, teatralizowałoby ją, a to już nie moja droga. To, co w opowiadaniu cenię najbardziej to improwizacja. Korzystanie z tego, albo tamtego, co akurat będzie się bardziej nadawało.
Po piąte - podpatrywać i podsłuchiwać
Poza baśniami potrzebny jest język, którym można baśnie opowiadać. Dla mnie drogi, żeby go zdobyć są dwie - literatura i podsłuchiwanie. W książkach szukam przede wszystkim nie historii, a pięknych fraz. Mogą być grafomańskie, byle urzekały. Uwielbiam rozbudowane, dobre opisy, bo skonstruowanie dobrego opisu, w którym twarz, albo miejsce zaczynają się dziać, wymaga wielkiej maestrii, do której mnie samemu tęskno, której sam poszukuję najbardziej. Pewne rzucające się w ucho nieprawidłowości języka, pewne charakterystyczne frazy budujące klimat. Zbieram je sobie do koszyczka, żeby w potrzebie mieć je na podorędziu. Niezwykle pomocna jest też precyzja języka poetyckiego. W opowiadaniu często nie ma miejsca na przeciąganie - szybka fraza rodem z wierszy Heaney'a czasem załatwia sprawę. Podsumowując - zbierać, zbierać, zbierać. Im język wyższej próby, tym bardziej może mi się przydać.
Tego samego szukam w rozmowach (swoich i cudzych), w jeździe autobusem, w podsłuchiwaniu rozmów w sklepie. Fraz, zdań, pomyłek. Nie tyle konkretów, ale sposobów w jaki ludzie się mylą. Wzorców tego, jak myślą. Ot mały przykład z wczoraj - wsiadam do jednego z katowickich autobusów. Za mną facet rozmawia przez telefon. Dociera do mnie taki fragment zdania: "nie było tej fajnej baby, to poszedłem do tej zwykłej". Piękne uproszczenie.
Po szóste - Eddie Izzard
Tego samego szukam w rozmowach (swoich i cudzych), w jeździe autobusem, w podsłuchiwaniu rozmów w sklepie. Fraz, zdań, pomyłek. Nie tyle konkretów, ale sposobów w jaki ludzie się mylą. Wzorców tego, jak myślą. Ot mały przykład z wczoraj - wsiadam do jednego z katowickich autobusów. Za mną facet rozmawia przez telefon. Dociera do mnie taki fragment zdania: "nie było tej fajnej baby, to poszedłem do tej zwykłej". Piękne uproszczenie.
Po szóste - Eddie Izzard
Jeszcze jedno. Eddie Izzard. Mój idol, jeśli chodzi o sposób opanowywania sceny, sposób prowadzenia żartu, sposób konstruowania sytuacji i kontaktu z publicznością. Mieć idola, mieć kogoś, z kogo można czerpać i na czym się wzorować. Uczyć się. Podglądać i kraść ze sztuki ile się da, ile tylko uda mi się przerobić na swoje, ile tylko zdołam udźwignąć.
Po siódme - publiczność
Czyli temat na część drugą.
***
Ilustracje do dzisiejszego postu sponsorują: Kasia Dorota, Mieszko Stanisławski i Tosia
***
Ilustracje do dzisiejszego postu sponsorują: Kasia Dorota, Mieszko Stanisławski i Tosia
Komentarze
Prześlij komentarz