Na marginesach zajęć
Na warsztacie: Praca z dziećmi, Scenariusze zajęć, zachowania dzieci, procesy grupowe
Dzieciaki
Kiedy myślę o ludziach, z którymi pracuję i kiedy ci ludzie mają mniej niż 12 lat, myślę o nich jako o "dzieciakach". To nie są "dzieci" - nie lubię tego słowa. Jest takie bezwładne, jest czymś, co deprecjonuje potencjał człowieka, z którym prowadzę zajęcia. W słowie "dzieci" czuć o wiele bardziej rodziców niż same dzieci. "Dzieci" to coś, czym trzeba się opiekować i czemu trzeba dać wychowanie (karmić, kupować ciuchy, szukać przedszkola, zajęć dodatkowych, prowadzić do lekarza, zmieniać pieluchy). "Dzieciaki" zaś to osobowość. To te dzieci, tylko że z naddatkiem szaleństwa. W tym słowie mieści się cała podwórkowa kreatywność, cała inicjatywa do robienia nieszablonowych rzeczy, niekoniecznie mądrych, ale zawsze szczerych, cała ta buzująca radość, która może się wykluć, gdy się jej na to pozwoli.
To jest trochę tak, że "dzieci" trzeba uczyć, od "dzieciaków" zaś można się uczyć (co nie wyklucza też uczenia ich). Dla "dzieciaków" mogę być partnerem zabawy, a nie tylko facetem od opowiadania nudnych baśni. Gdybym miał pracować z "dziećmi" pewnie bym umarł. Oczywiście ważne jest, by dbać o "dzieci".
Na szczęście - to nie moja rola.
Rozszczepianie atomu
Jednym z najcenniejszych elementów mojej pracy jest obserwowanie tego, co dzieje się z dzieciakami. Mają w sobie ten typ żywiołowości, który może występować jedynie przy rozszczepianiu cząsteczek bardzo niestabilnych pierwiastką. Coś z nich promieniuje i coś z nich się ulatnia. Do tego świecą.
Moje opowieści są jak wytwarzanie warunków laboratoryjnych, w które wpuszczana jest kształtująca się psychika, świeże emocje, radości, a także zaczątki charakterów. To świetne miejsce, żeby obserwować też procesy grupowe jakie zachodzą pomiędzy dziećmi.
Zjadanie Jaśka
Zaczyna się to zwykle tak: Ja zawiązuję rozmowę. Pozwalam dzieciom trochę pomówić, potem się przedstawiamy, uczę ich triku na uciszenie. Potem ruszamy z eksperymentem. Baśń toczy się w swoim własnym rytmie. Przechodzimy pomiędzy kolejnymi szczeblami opowieści mniej więcej zawsze tak samo.
Uczestnicy zajęć zazwyczaj znają rozwiązanie historii, gdy tylko powiem im, jaki tytuł ma baśń. Przychodzi jednak taki moment, za każdym razem inny, gdy zaczyna dziać się magia. Być może, właśnie to coś, co dzieje się w dzieciach, to prawdziwa magia opowieści.
Czasem zdarza się tak, że wydarzenia przybierają dziwaczny obrót. Na przykład raz, podczas opowiadania Jasia i Małgosi, kiedy dobrnęliśmy do sceny, w której Jaś jest uwięziony w małej komórce, dzieciaki nagle rzuciły się na Jasia (narysowanego). Od rysunku celi chłopca rozchodziły się promieniście dziecięce nogi a ze środka słychać było tylko "Amć, Amć, Amć". Moja rola ograniczyła się pierwotnie do obserwacji. Po kilku minutach, kiedy cała grupa wciąż "amciała", zapytałem tylko, "co robicie?"
- jak to co? - podniósł się jeden chłopiec - zjadamy Jasia.
Trwało to na tyle długo, że nauczycielka zainterweniowała. W takich chwilach zawsze zastanawia mnie, gdzie potoczyłaby się opowieść, gdyby to trwało... i czy w ogóle by się potoczyła. Kolejne pytanie, na które nie sposób z perspektywy czasu odpowiedzieć jest następujące - czy czasem nie jest tak, że to ja sprowokowałem to dziwaczne zachowanie dzieci? A jeśli ja - w jaki sposób to zrobiłem?
Nigdy się już zapewne nie dowiem, ale po cichu przyznam, że od tamtego czasu parokrotnie próbowałem "wytworzyć" podobne sprzężenie. Bez powodzenia.
Rytmy
Tempo opowieści to rzecz całkowicie wybierana przez dzieci. Mogę mieć co prawda zaplanowane, że dziś będę opowiadać dynamicznie, a jutro spróbuję to samo zrobić w nastroju melancholijnej grozy albo z humorem. Z początkowych założeń zostaje zazwyczaj tyle, ile odbije się w twarzach słuchaczy, gdy powiem :"Dawno dawno temu". Twarze są zwierciadłem tempa.
Dzieciaki trzeba traktować jak rój pszczół. I nie ma w tym bynajmniej nic obraźliwego. Nie można ich rozzłościć, bo wtedy w uszach zostanie tylko przeogromne brzęczenie. I co jakiś czas żądło wbijane w skórę. Wszystko tonie w chaosie, ale chaos ten nie dotyczy pszczół. One doskonale się w nim orientują. Dla nich to, co dla mnie jest niezrozumiałe, jest oczywistością. Jeśli już zdarzy mi się rozwścieczyć rój, jest chyba tylko jeden sposób ratunku - stać się pszczołą.
Tylko wtedy można odnaleźć rytm, w którym brzęczy grupa. A kiedy się go pochwyci, wmanewrować go na stare tory.
Emocje i charaktery
Prowadziłem kiedyś zajęcia w czasie przedszkolnej zielonej nocy. Inna to sytuacja aniżeli zajęcia w zwykłych godzinach a do tego sytuację tę kończyła przedszkolna dyskoteka. Przygotowana przeze mnie przygoda dotyczyła uprowadzenia Plastusia i dzieci w zespołowej grze miały go odratować. Podczas tego procesu bardzo szybko uderzyło mnie coś, co od tamtego czasu śledzę uważnie w twarzach moich słuchaczy. Te dzieci miały miniaturowe charaktery osób dorosłych. Wszystko w nich było mini i wymagało jeszcze doszlifowania, ale wydawało mi się, że w tych gdyby ich powiększyć, byliby już gotowi.
Ten będzie dyskotekowym głupkiem, biegającym za dziewczynami i traktującym to jako cel swojego życia, a ta tutaj z kolei ma w sobie dużo gracji, będzie piękną kobietą, albo chociaż atrakcyjną, ale łatwowierną (faceci pewnie będą na niej żerować), albo ten gość, woli rozmawiać z laską i w ten sposób ukrywać swoje zażenowanie hmmm... to prawie jak ja kiedyś. Wszystko jest już zaszczepione. Jedni będą sosnami inni klonami a jeszcze inni płaczącymi wierzbami. Nawet jeśli wiatr powygina ich pnie i konary, gatunek drzewa się nie zmienia.
Druga obserwacja dotyczy oszukiwania. Fabuły, którymi się posługuję nie są zbyt skomplikowane. Bardziej film akcji niż intryga kryminalna. Ich głównym zadaniem jest wciągnąć dzieciaki w inną rzeczywistość. Przeskoczyć w stan gry, w który będą mogły uwierzyć. Zazwyczaj to się udaje, i wtedy na twarze dzieciaków zaczynają wychodzić takie rzeczy, których nie można się było wcześniej spodziewać. One stają się kimś innym. A może właśnie wymyślone historie są miejscem, w którym dzieciaki stają się tym, kim są naprawdę. Może to, że jest miejsce, gdzie mieszkają "dzieciaki", a nie dzieci i stamtąd wystrzelić mogą w świat jako prawdziwi bohaterowie.
Martwią mnie tylko niektóre twarze, w których to, co ujawnia się podczas zabaw, jest groźne... i to w ten naprawdę przerażający sposób.
Kreowanie - normowanie
Pozwoliłem im wymyślić wszystko od początku. Zaczęło się od Jacka. Ja rysowałem, oni mówili, jak mam narysować. i zaczęło się niewinnie. Trochę zabawa z kształtem, trochę z wielkimi zębami. Im bardziej się jednak rozpędzaliśmy, tym większą nonszalancją popisywała się dziecięca fantazja. Opowieść o łodydze fasoli, błyskawicznie zaczęła potwornieć. Dzieciaki od tworzenia postaci, przeszły do zmiany jej losu, a potem w ogóle zmiany postaci, przez wkładanie do opowieści nowych postaci, (na przykład kota w butach, którego zresztą w procesie kreacji zmasakrowali jak początkujący chirurg plastyczny), a kończąc na prawidłach, jakimi rządził się świat. Pozwoliłem im na wszystko, chciałem zobaczyć do jakiego momentu się posuną - nie było granicy. W ich oczach widziałem demiurgiczną pasję tworzenia, która nie wiedziała co znaczy stop. Mogły wszystko, więc robiły wszystko. I im bardziej mogły wszystko, tym bardziej ich wszechświat się rozpadał.
Młodzi bogowie potrzebują starych bogów po to, żeby tworzony przez nich świat nie rozszedł się w szwach już na samym początku.
Komentarze
Prześlij komentarz