Klub Latających Podróżników - Pani Ganges, Pan Gandhi
Na warsztacie: Klub Podróżników, Muzeum Etnograficzne, zajęcia dla dzieci, Kapitan Herman, Himalaje, Tybet, Nepal
Odlatujemy we wtorek, 2 grudnia, o godzinie 17.00
Indie są tak wielkie i tak różnorodne, że nie sposób zwiedzić ich za jednym razem. Latający Podróżnicy rozpoczną więc swoją podróż od północy, odwiedzą Waranasi, będą wraz z kapitanem, uciekać w kamiennym labiryncie przed tajemniczymi zbirami, a także odwiedzą dom, młodego pana Gandhiego, który ma kilka ciekawych rzeczy do opowiedzenia.
Dowiedzą się także, dlaczego Ganges ściąga co roku nad swoje brzegi setki tysięcy pielgrzymów. I zrobią swoją własną małą kobrę do zaklinania. Oczywiście dowiedzą się także, co w ogóle oznacza zaklinanie kobry.
Indie są tak wielkie i tak różnorodne, że nie sposób zwiedzić ich za jednym razem. Latający Podróżnicy rozpoczną więc swoją podróż od północy, odwiedzą Waranasi, będą wraz z kapitanem, uciekać w kamiennym labiryncie przed tajemniczymi zbirami, a także odwiedzą dom, młodego pana Gandhiego, który ma kilka ciekawych rzeczy do opowiedzenia.
Dowiedzą się także, dlaczego Ganges ściąga co roku nad swoje brzegi setki tysięcy pielgrzymów. I zrobią swoją własną małą kobrę do zaklinania. Oczywiście dowiedzą się także, co w ogóle oznacza zaklinanie kobry.
ZAPISY TUTAJ
Z dziennika kapitana (o podróży przez góry wysokie bardzo):
(W jednej z chat dla wędrowców, przewodnicy kapitana oznajmili mu, że dalej nie mogą iść, bo niebawem zacznie się Tybet. Kapitan był już dość zdenerwowany na Pimple'a, przez którego trasa przeciągnęła się niemiłosiernie, do tego przeze bardzo zimne góry).
(W jednej z chat dla wędrowców, przewodnicy kapitana oznajmili mu, że dalej nie mogą iść, bo niebawem zacznie się Tybet. Kapitan był już dość zdenerwowany na Pimple'a, przez którego trasa przeciągnęła się niemiłosiernie, do tego przeze bardzo zimne góry).
1913 rok, 31 maja, prawie wieczór, zimno, bardzo zimno.
... siedzimy w chacie, w której jest prawie tak zimno, jak na zewnątrz. Jeśli nie zdarzy się cud, zamorduje Pimple'a. O ile wcześniej obaj nie zamarzniemy. Coraz mocniej wątpię w to, że kiedyś uda się nam odnaleźć skarb Krwawego Alfreda... czy też w ogóle dotrzeć gdziekolwiek dalej.
1913 rok, 2 czerwca, prawie wieczór, zimno.
Cud się wydarzył. Zaraz po tym, jak zamknąłem swój dziennik, drzwi do chaty otworzyły się i do środka wszedł mały, ale bardzo zwinny człowiek. Jak się chwilę później okazało miał na imię Tenzing i był w drodze do Lhasy, stolicy Tybetu. A potem, jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, nawet dalej, do Katmandu, za góry. Nie miał nic przeciwko temu, żebyśmy powędrowali z nim.
Po drodze trochę o sobie opowiadał. Był Szerpą (to takie plemię) i wędrował do Chin. Trochę po to, żeby pohandlować, trochę po to, żeby szukać żony.
- Nam, Szerpom, nie wolno się żenić między swoimi. Musimy znaleźć żonę z innego szczepu. Zazwyczaj po prostu jeździ się do do drugiej wioski, ale ja pomyślałem, że przy okazji będzie można trochę świata zwiedzić, no i nieźle zarobić.
- A czym handlujesz? - zapytał Pimple?
- Jaki.
- Nie jaki, czym? - poprawił go Pimple.
- No mówię, że jakami.
- Że czym?
- Że skórą z jaków.
Po czym wyciągnął z torby wielki kawał naprawdę gęstego futra, które wyglądało na bardzo, bardzo ciepłe. Od razu wiedziałem, że je kupię. I to był jeden z mądrzejszych zakupów w moim życiu. Dzięki niemu, spędziłem pierwszą od dawna ciepłą noc.
Następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Tenzing szedł szybko, niosąc cały swój dobytek przywiązany do głowy.
Następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Tenzing szedł szybko, niosąc cały swój dobytek przywiązany do głowy.
Na tej wysokości oddycha się już bardzo ciężko. Powietrza jest mało. Pimple prawie stracił przytomność.
- Jeśli coś się dzieje - powiedział w pewnej chwili nasz przewodnik - mówicie. Musicie znać swoje granice. Gdybyśmy tutaj musieli zostać, bo któryś z was na przykład straciłby przytomność, mogłoby być krucho. Trudno jest przetrwać pod gołym niebem w taką pogodę... i nie zamarznąć. Tutaj każdy krok jest jak długi, długi bieg.
Nasza wędrówka była bardzo trudna. Na szczęście w jednej z mijanych wiosek udało się nam nająć prawdziwe jaki - wielkie, kosmate krowy, które w takich warunkach okazywały się najlepszą taksówką. Krok stawiały pewny, do tego miały cztery naprawdę silne nogi. Czego nie można powiedzieć o nas.
Nasza wędrówka była bardzo trudna. Na szczęście w jednej z mijanych wiosek udało się nam nająć prawdziwe jaki - wielkie, kosmate krowy, które w takich warunkach okazywały się najlepszą taksówką. Krok stawiały pewny, do tego miały cztery naprawdę silne nogi. Czego nie można powiedzieć o nas.
W południe przyszła mgła. Tenzing powiedział, że musimy rozbić obóz.
- Z górami nie ma żartów. Jeśli nie będą nas lubiły, wydmuchają nas jak kozy z nosa i nie zostanie po nas ślad. Lepiej poczekajmy na słońce.
Stałem chwilę przed namiotem, gdy wtem...
W oddali zobaczyłem coś, co wyglądało mniej więcej tak, jakby człowiek przeskakiwał nad urwiskiem. Tylko, że to urwisko miało jakieś 10, może piętnaście metrów szerokości. Potem jakiś krzyk, echo i koniec... wielka cisza, która panować może tylko w górach.
- Tenzing, widziałeś? - wykrzyknąłem.
- Co?
- Tam, jakiś człowiek przeskoczył nad urwiskiem.
Tenzing uśmiechnął się.
- To pewnie yeti, człowiek śniegu - on zawsze pojawia się tak, żeby nie było wiadomo, czy jest na pewno.
- Kto? - zapytał Pimple, który akurat wygramolił się z namiotu.
- Yeti. Jesteśmy w Himalajach. A to znaczy "siedziba śniegów" i mieszka tu śnieg i mieszkają śnieżni ludzie. Yeti. Pokazują się bardzo rzadko. I zazwyczaj daleko , albo w śnieżycy, albo we mgle.
- On jest prawdziwy? - zapytałem.
- Nikt tego nie wie.
- A Ty w to wierzysz?
Tenziga zamyślił się. I kiedy tak milczał mgła dookoła nas gęstniała. Wreszcie powiedział:
- Czasem wierzę. Zresztą. Ty też coś widziałeś.
1913 rok, 4 czerwca, jedna z górskich chat. Gdzieś wysoko, wciąż zimno.
Spotkaliśmy w górach człowieka. Szedł w sandałach i przewie krótkim rękawku. Wyglądał jakby mu prawie nie było zimno. Gdy tymczasem ja owinięty w futro z jaka niemalże drżałem. Mężczyzna minął nas i usiadł na skale.
- To jest yeti? - zapytał Pimple.
- Nie - odparł Tenzing ze śmiechem - to jest buddyjski mnich. Przyszedł w góry, żeby odnaleźć oświecenie.
- Oświecenie?
- Mnisi szukają go całe życie. Na różne sposoby. Jedni medytują inni ćwiczą, jeszcze inni usypują mandale, jeszcze inni śpiewają. Jedni mogą to robić w klasztorach, inni, tak jak tamten, potrzebują wyjść w góry.
- Co to jest oświecenie? - zapytal Pimple.
- To tak, jakbyś spał i nagle się obudził. Przynajmniej oni tak mówią. Widzicie, jest ich bardzo dużo, (o czym przekonacie się, jak dotrzemy do Lhasy), ale bardzo niewielu udało się znaleźć to oświecenie, więc nikt nie wie, jak to jest naprawdę.
- Jak z yeti? - zapytałem.
Tenzing wzruszył ramionami. Patrząc na mnicha, zrobiło mi się jeszcze zimniej. Zapytałem więc:
- On zamierza tak siedzieć całą noc?
- Jeśli będzie trzeba.
- A nie zamarznie?
- Nigdy nie zamarzają.
A potem coś zamruczało. Na tle odległych skał, przesunęło się coś dużego i kosmatego.
- Zobaczcie - zatrzymał nas Pimple i wskazał palcem w stronę, w którą i tak już patrzyliśmy - co to?
Tenzing wytężył wzrok.
- Jaki... albo yeti. Trudno powiedzieć.
Komentarze
Prześlij komentarz