KLUB...
Na warsztacie: Klub Latających podróżników, Muzeum Etnograficzne w Krakowie
Poniedziałek ,29 czerwca
Dziś rano obudziłem się z tym dziwnym uczuciem, że powinienem był coś zrobić... krzątałem się więc po mieszkaniu, próbując rozgryźć, co to mogło być. Opróżniłem zmywarkę, ale to nie było, to. Naładowałem więc zmywarkę nowymi brudami, ale o to też nie chodziło. Nie było tym nawet pozbieranie moich porozrzucanych po mieszkaniu skarpet. Siadłem więc przy porannej kawie i zacząłem myśleć, o co chodzi... No tak. Powinienem zabrać się za przygotowanie wtorkowych zajęć. Wklepać w wyszukiwarkę Peru, albo Boliwię, Republikę Zielonego Przylądka, albo inny zakątek świata, w który chcę zabrać dzieciaki i zacząć sprawdzać informacje na dany temat. Powinienem przygotować jakiś scenariusz zajęć, wymyślić lub wyguglować kilka zabaw, przygotować jakieś zadanie plastyczne... ale nic z tego. Za oknem czerwcowe, zachmurzone niebo, a w radiu trąbią, że wakacje. Że pierwsza edycja Klubu Latających Podróżników trafia w ontologiczną przestrzeń zwaną przeszłością. I co z tym zrobić?
Pomyślałem, że chciałbym Wam trochę opowiedzieć o tym, czym dla mnie stał się Klub przez ten rok i czego się dzięki tym zajęciom nauczyłem. Zacznijmy zatem od początku:
Po pierwsze: Kapitan Herman
Całe zajęcia kręciły się wokół Dziennika Kapitana Hermana, którego stali czytelnicy bloga zdążyli już poznać, a niektórzy nawet polubić. Ja polubiłem go bardzo. I to bynajmniej nie dlatego, że sam go wymyśliłem, ale dlatego, że z tygodnia na tydzień byłem coraz bardziej ciekaw, gdzie poniesie go kolejna podróż. Chciałem, żeby każdy kolejny odcinek dziennika był jeszcze fajniejszy. Nie zawsze się to udawało i czasem wpisy dziennikowe były tak złe, że redagowałem je na bieżąco, podczas czytania. Inne były dobre. Do niektórych mam nawet wielki sentyment. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że nagle Kapitan zaczął po prostu żyć. Poza anegdotami z podróży, zaczął mieć swoją własną historię. On i Pimple. Czy Kapitan istniał naprawdę? Z tym pytaniem po każdych zajęciach przybiegała do mnie Sonia. Otóż, Droga Sonio, chciałbym odpowiedzieć Ci jednoznacznie. Ale się nie da. Bo mogę odpowiedzieć, że nie. Kapitan Filip Archibald Herman nigdy nie istniał. Sam go wymyśliłem, żeby łatwiej przybliżać Tobie i reszcie Podróżników świat. Z drugiej strony Kapitan stał się o wiele prawdziwszy niż sobie to zaplanowałem. Więc nie, nie było Kapitana, ale jednocześnie tak - Kapitan był! Pamiętasz, Olga powiedziała raz, że skoro jest dziennik, to musiał być jakiś kapitan, który mógł go napisać. Trzymajmy się tej wersji.
Nie to jest jednak najważniejsze. Sam dziennik był dla mnie potwierdzeniem wszelkich dociekań teoretycznych na temat wykorzystania w edukacji schematów narracyjnych. Przed Podróżnikami, owszem, korzystałem z baśni jako narzędzi do pobudzania zmysłów, jednak poziom Baśniowej Szkoły Rysunków i poziom Klubu Latających Podróżników, to dwie różne bajki. Dziennik jest skomplikowany, bo mówi o rzeczach trudnych. Jednocześnie musiał być na tyle prosty, żeby te skomplikowane rzeczy dało się zrozumieć. Dziennik był mi potrzebny, jako dodatkowy napęd do przekazywania wiedzy. I spełnił swoją rolę, udowadniając mi, że o wiele więcej można zdziałać, jeśli ma się za plecami wsparcie w postaci odpowiedniej historii. Verba docent, exempla trahunt, mawiali starożytni Rzymianie. Teraz mogę to potwierdzić własnym, dziennikowym doświadczeniem. I choć nie odkryłem Ameryki, z każdym takim olśnieniem czuję się jak Kolumb.
Po drugie: Pani Margaret
Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o Pani Margaret, następczyni Kapitana, która przez drugi semestr pisała do niego listy. Dzieciaki często były niezainteresowane jej historyjkami i przyznam, że w dużej mierze tylko z tego jednego powodu, że to nie był Kapitan Herman. Zmieniłem im jadło. Niestety to nowe nie zasmakowało. Listy pojawiały się więc nieregularnie. Nie zawsze je czytałem, ale... zawsze pisałem. Dla swojej własnej satysfakcji.
Kiedy zamyślałem dziennik, chciałem, żeby dział się on przed tymi wszystkimi okropieństwami jakie przyniósł Europie i światu XX wiek. Chciałem nie musieć mówić o wojnach, chciałem pominąć bałagan będący następstwem rozpadu systemu kolonialnego, pokazać Rwandę przed masakrą Tutsi, Ugandę przed Aminem, kraje Lewantu przed konfliktem Izraelsko-Palestyńskim. Dziennik zaczął się więc na kilka lat przed I wojną światową. Jednak im więcej czasu upłynęło, tym wojna stawała się coraz bardziej nieunikniona.
Im bliżej roku 1914 tym w podróży Kapitana więcej było półsłówkowych wzmianek o powrocie. Wreszcie zakończenie Dziennika i Kapitan, który dostaje odłamkiem pocisku w głowę, przez co... traci oko. Jednak tego dowiadujemy się dopiero w listach, w których Margaret raz za razem pyta o sytuacje na froncie, o zdrowie Pimple'a i jego żony, o oko Kapitana. Dzięki temu, mogłem sprawić, że Kapitan i Pimple żyli. Czas wciąż dla nich płynął. I dla Margaret, która pewnego dnia postanowiła uciec przed wojną wraz ze swoim młodszym synem (może po to, żeby go chronić) do Ameryki Południowej. Dzieciaki tego nie wiedziały, ale ja tak. I to była moja mała przyjemnostka, która sprawiała, że kolejne listy powstawały niezależnie od tego, czy były dobre, czy też nie.
Po trzecie: Każdy wtorek
Klub Latających podróżników, to była jedna z niewielu rzeczy, które trzymały mnie w ryzach dyscypliny. Większość rzeczy, które robię, nie mają swojego stałego miejsca w kalendarzu. Klub odbywał się co wtorek więc w każdą niedzielę musiałem zaczynać przygotowania, w każdy poniedziałek uczyć się o nowym państwie, względnie wycinać materiały na część plastyczną.
W takiej pracy uzyskuje się zupełnie inną jakość. Życie od eventu do eventu, pozwala na folgowanie sobie i skrócony czas mobilizacji. Kiedy jadę do przedszkola, albo przygotowuję piknik, mogę się powtarzać, bo ludzie do których jadę, nie znają mnie. Kiedy jednak widzę się z kimś w każdy wtorek, wiem, że powtarzanie się to najkrótsza droga do nudy uczestników. Musiało być więc podobnie, ale też za każdym razem musiało być coś innego. Zajęcia miały swój schemat i dzieciaki wiedziały, że w jednym miejscu czytam im Dziennik/listy, w innym, opowiadam baśnie, a w jeszcze innym jest kino (czyli slajdowisko z opowieściami o danym państwie), ale to, co wydarzało się w każdym z tych miejsc, było zawsze inne.
Podróże w przestrzeni Muzeum Etnograficznego w Krakowie były także szansą, by poznać co nieco rodzimej kultury. Można opowiadać o znaczeniu pieca, o rozkładzie izby, można na przykład o szopkach. |
Także fakt, że w każdy wtorek musiałem uczyć się o czymś innym, był pasjonującą przygodą. Nie chcę pisać zdań pokroju: "Ileż ja się dowiedziałem!" albo "Teraz to dopiero świat poznałem", bo to nie w moim stylu. Z drugiej jednak strony - ILEŻ JA SIĘ DOWIEDZIAŁEM!!!!
Owszem, dopowiedziałem się mnóstwa ciekawych rzeczy. I nie chodziło tylko o zbieranie danych. To było najważniejsze, ale poza tym dowiedziałem się, gdzie chciałbym pojechać (Tajlandia), albo które regiony świata wolałbym omijać (Meksyk, szczególnie z dziewczyną), dowiedziałem się (choć to powinno być oczywiste), że w każdej części świata ludzie są mniej więcej tacy sami, tylko w różny sposób to pokazują. I jeszcze coś - gdzieś w Stu latach samotności, jest taka para, z której ona jeździ po świecie, a on siedzi w domu i czyta książki. I kiedy się spotykają, on wie wszystko, co ona mu chce opowiedzieć. Wreszcie na pytanie, skąd to wie, odpowiada (to chyba był Aureliano Buendia - ten ostatni): "wszystko można wyczytać"*. Podróżnicy udowodnili mi, że bohater Marqueza miał rację.
...w tym samym czasie Marysia, ze skrupulatnością skarabeusza toczy kulkę. |
I jeszcze jedno - nauczyłem się nie oszczędzać dzieciaków. Opowiadałem im o świecie, a świat jest okrutny. Świat jest pełen brutalności i owijanie go w kolorowy papierek byłoby nie fair w stosunku do moich podopiecznych. Owszem, kolorowe papierki mają uzasadnienie, ale tylko jeśli w pewnym momencie odpakujemy cukierek i damy im skosztować, jak on smakuje. Mówiliśmy więc o śmierci, polowaniach na wieloryby, wyciąganiu mózgu przez nos (przy okazji mumifikacji) i wojnie o ptasią kupę. Było tego wiele. Wystarczyło odpowiednio dobierać słowa i, choć zabrzmi to paradoksalnie, nie traktować dzieci jak dzieci. Zrozumieją. Choć... może to kwestia tych a nie innych dzieciaków?
Po czwarte: Podróżnicy!
To najważniejsze. Bo Klub nie był by klubem bez TAKICH Podróżników. Bo w tym wszystkim najważniejsze było to, że w każdy następny wtorek mogę spotkać się właśnie z nimi. Ze wspomnianymi już Olgą i Sonią, z Tosią, z Milenami, z Marysią, z którą nie zawsze było łatwo i z drugą Marysią, która była zawsze pomocna. Z Jackiem, który wiedział o zwierzętach o wiele więcej niż ja, i z Witoszem i Tymkiem, którzy razem byli nie lada rozbójnikami. To dla nich chciało mi się starać. To oni sprawiali, że Klub Latających Podróżników, to była tak wyśmienita zabawa. Byli bezlitośni. Kiedy mnie zdarzało się przygotować nudne zajęcia, po prostu mnie nie słuchali. Czasem mieliśmy kryzysy, czasem krzyczeliśmy po sobie, czasem ktoś się przewrócił i nabił guza, ktoś zapłakał, ktoś się obraził - jak w życiu. Z tygodnia na tydzień poznawaliśmy się coraz lepiej. A ja się przywiązuję. Do klubu, do Podróżników. Cieszę się, że ci pierwsi, których miałem pod swoimi skrzydłami, byli tak wspaniałą drużyną. Mam nadzieję, że zostanie w nich choć odrobina tego co razem zrobiliśmy. Nie informacji o państwach, ani ciekawostek. Mam nadzieję, że zostanie w nich trochę Klubu... kawałek mnie. Oni we mnie zostaną na pewno.
Po piąte: Pożegnanie
Ostatni list pani Margaret był Adresowany do Podróżników. Brzmiał on mniej więcej tak:
Szanowni Podróżnicy!
To ostatni list z mojej podróży. Od kilku tygodni pod stopami mam już ziemię swojej ukochanej Anglii. Wojna dobiegła końca i mam wrażenie, że nigdy jej tutaj nie było. Czasem dopada mnie myśl, po co była mi ta cała podróż. Te wszystkie lata w odległych krajach. Z dala od domu. Tam został kawałek serca, mój i Alberta i teraz tam, gdzieś daleko, też jest nasz dom. A może domem jest już sama podróż. Zwłaszcza kiedy trwa ona tak długo.
Choć wszystko jest tutaj niby takie samo, wszystko jest inaczej. Filip, naprawdę stracił oko i zrozumiałam to dopiero, kiedy mogłam go ponownie zobaczyć. Teraz nosi opaskę, przez co wygląda jak jeden z tych jego pirackich krewnych. Pimple też bardzo spoważniał. Kiedy jest przy nim jego piękna mongolska żona Golad, chodzi wyprostowany, mówi znacznie mniej i nawet przestał wywracać filiżanki. Jedynie kiedy zaczyna opowiadać o bumerangach, wraca ten stary Józef Pimple, którego tak dobrze pamiętałam. Bo nie przestał rzucać bumerangami. I jest w tym coraz lepszy.
Choć wszystko jest tutaj niby takie samo, kiedy zbieramy się razem na herbatce, jest w nas jakiś smutek. Tęsknimy za tym, co jest tam. Kapitan wspomina Chiny, Pimple chce do Australii... a ja?
Cóż - serce podróżnika jest w drodze. Zawsze.
Być może jeszcze tego nie rozumiecie, ale spokojnie. I na zrozumienie przyjdzie odpowiedni czas.
Być może jeszcze tego nie rozumiecie, ale spokojnie. I na zrozumienie przyjdzie odpowiedni czas.
A dziś życzę Wam otwartych oczu i serca, nóg zawsze chętnych do wędrowania i tego, byście to Wy byli ludźmi, których chce się spotykać na swojej drodze.
Pozdrawiam z całego serca...
Pozdrawiam z całego serca...
Wasza Margaret.
***
Fotografie do wpisu sponsoruję... ja. Za zgodą rodziców i opiekunów oczywiście.
*Ta rozmowa mogła wyglądać trochę inaczej, ale tak została w mojej pamięci.
świetne zajęcia, gratuluję i zazdroszczę
OdpowiedzUsuńDziękuję Kasiu :)
OdpowiedzUsuń