O słuchaniu słuchającego
Zdjęcie wykonane podczas Baśniowej Szkoły Rysunku w Szamotulskim Ośrodku Kultury. |
Na warsztacie: Storytelling w edukacji
Tekst ukazał się pierwotnie w majowym Wydaniu "Życia Szkoły".
Opowiadanie historii jest przede wszystkim formą
komunikacji. Komunikacja wymaga zaś aktywnego zaangażowania obu stron. Narrator nie tylko
opowiada – musi też słuchać. A słuchacz mówi, nawet jeśli sam o tym nie wie. Od
tego, czy narrator umiejętnie odczyta komunikaty wysyłane mu przez słuchacza,
będzie zależeć jakość relacji, jaka między nimi powstanie. A wraz z nią –
jakość opowieści i jakość tego, co opowieść ze sobą niesie.
Edukacja jest specyficznym typem snucia opowieści. Jej
zadaniem jest nie tylko zainteresować osobę edukowaną, ale też ją ubogacić. Od
zwykłego zaangażowania popchnąć ją w stronę zmiany. Z jednej strony jest to
więc proces dość inwazyjny, z drugiej to ciągła wymiana. To rozmowa i, jak
każda rozmowa, potrzebuje ona uważności obu stron. Zbudowania zaangażowania,
efektu WOW!, a wreszcie zbudowania intymnej więzi pomiędzy uczestnikami aktu
komunikacji. Wymaga otwarcia na partnera i niezwykłej delikatności, kiedy jako
narratorzy wchodzimy w świat
naszych odbiorców.
Niezależnie od tego, w jakich czasach żyjemy, opowiadanie
historii zawsze działa tak samo. Historie uwodzą. Ich dynamika, plastyczność i
kontekstowe zaangażowanie w świat odbiorcy sprawiają, że historie stają się
jednym z najbardziej skutecznych narzędzi komunikacyjnych i edukacyjnych.
Dotyczy to słowa pisanego, ale w jeszcze większym stopniu słowa żywego. Słowo
mówione, objawiające się i powstające przed słuchaczem, ma o wiele większe
możliwości napełnia się treścią - nie raz na zawsze, ale na chwilę. W
zależności od miejsca, kontekstu, reakcji odbiorcy. Dzięki temu może ono uderzać
w te miejsca, w które uderzyć trzeba (wzbudzić śmiech, dodać otuchy, przekazać
informację). Wlewa się w konkretną i namacalną rzeczywistość słuchacza i dostraja
się do jego nastrojów, lęków i potrzeb. Jaś i Małgosia może być bajeczką, którą
opowiada się w przeciągu dwunastu minut, może być też rozmową o dziecięcej pamięci
i próbą oswojenia strachu przed czarownicą i zagubieniem, która trwa
dziewięćdziesiąt minut… bez dłużyzn. Jak to możliwe? Przez wsłuchiwanie się w
kontekst. A jak słuchać kontekstu?
Po pierwsze: Dzieci nie są puste
Ich głowy zazwyczaj przepełnione są historiami sprzedawanymi
im przez telewizję, historiami doczepianymi do serii zabawek, historiami,
którymi żyją ich rówieśnicy, a przez to one same już nimi żyją. Niezależnie od
tego, czy my, dorośli, uważamy np. Spongeboba za coś szkodliwego, czy nie,
dzieci już są w niego zaangażowane. I on jest dla nich ważny! Zazwyczaj o wiele
ważniejszy niż Czerwony Kapturek, zazwyczaj o wiele ważniejszy niż świadomość
tego, że śmiecenie jest szkodliwe dla środowiska. W tej sytuacji nie wolno nam przekreślać
tego, czym dzieci żyją. To nie jest słuchanie. To stawia narratora po drugiej
stronie barykady. A przecież chcemy być po stronie dzieci, bo mamy im coś do
przekazania.
Musimy wysłuchać dziecięcych historii, zanim zaczniemy im
sprzedawać swoją. I warto słuchać nie tylko tego, czym żyją dzieci (Spongebob, Minionki,
Ben 10 itd.) ale też, w jaki sposób tym żyją. Co jest dla nich ważne i w jaki
sposób. Jeśli to uchwycimy, od początku będziemy sojusznikami dzieci. I
będziemy mogli prowadzić je dalej za ręce. I jeszcze jedno – jeśli nie mamy
zielonego pojęcia, o czym one mówią, po prostu pytajmy. One wiedzą, co jest dla
nich ważne i nam o tym z przyjemnością opowiedzą. My zaś zyskujemy
potrzebną do dalszej pracy wiedzę oraz zaangażowanie dzieci. Dzięki temu
kotwiczymy się w świecie naszych słuchaczy. I to, co mamy do przekazania,
możemy do ich już gotowego świata niepostrzeżenie dołożyć.
To dość istotne, kiedy przekazywana przez nas historia jest
rozbudowana, albo materiał jest trudny. A działa to mniej więcej tak: Opowiadałem
kiedyś Ederland, duńską baśń, która miejscami ciągnie się nieznośnie. Główna
bohaterka w jednej z misji ma zdobyć dla księcia konia, który jest szybki, jak wiatr,
a w dodatku do nóg ma przyczepione dzwoneczki… „Rainbow Dash!” Krzyknęła jedna
z uczestniczek zajęć. Reszta dzieci przyjęła jej słowa ze sporym entuzjazmem. Nie
miałem pojęcia, o czym mówi, ale wszystkie dzieci podłapały.
Koń nagle zyskał twarz i imię, i to w
dodatku taką twarz i takie imię, które miały dla dzieci emocjonalne znaczenie. I
świat dzieci stał się integralną częścią mojej opowieści. Czy też na odwrót.
Z drugiej strony może się zdarzyć tak, że ufając naszej
wiedzy na temat dziecięcego świata, możemy popaść w anachronizmy i zupełnie
rozminąć się z naszymi odbiorcami. Wracając do mojego przykładu. Innym razem
opowiadałem inną baśń z latającym koniem i postanowiłem wykorzystać swoja
wiedzę wyniesioną z zajęć o Ederland. Chcąc wkupić się w dziecięce łaski,
zacząłem o tym koniu mówić per Rainbow Dash. A dzieci? Dzieci patrzyły na mnie,
jak na kosmitę. W ich małym wszechświecie królowała Świnka Peppa i Dora, co to
świat zwiedzała, a My Little Pony nie było w łaskach. Nauka z tego taka, że
dzieci trzeba słuchać zawsze od początku. Co dnia tak, jakbym widział je po raz
pierwszy.
Po drugie: dzieci nie piszą, dzieci mówią
Dzieci pochodzą z kultury oralnej. Słowa nie mają dla nich jeszcze
przytwierdzonych raz na zawsze znaczeń, a niepotrzebne konteksty są po prostu
usuwane z pamięci. To zaś, co potrzebne, zostaje zaabsorbowane. Walter Ong
nazywa to zjawisko homeostazą. Wiąże się ono z
faktem, że w kulturach nieobeznanych z pismem, nie było dla słów punktu
odniesienia w postaci leksykonów. A kiedy brakowało punktu odniesienia, słowa
były o wiele pojemniejsze znaczeniowo, do tego o wiele bardziej stapiały się z
kontekstem, a tym samym z rzeczywistością. Słowa były żywsze, bo mniej
skrępowane. Dzięki temu słowa miały moc przede wszystkim twórczą. A to twórcza
moc pozwala lepiej rozumieć świat. Nazywać go w sposób zrozumiały przede
wszystkim dla odbiorcy.
Bardzo ważne jest zdać sobie sprawę, że my, dorośli i
edukowani piszemy i pismem myślimy. Przewędrowaliśmy przez system edukacji,
który oparty jest na systematyzowanej w tekstach wiedzy. A zdobywanie tej
wiedzy, jest w dużej mierze kuciem definicji. Definicje zaś często podważają
potencjał słów. Powstaje podział na znaczenie i znaczenie metaforyczne. Jedno
staje się prawdziwe, a drugie nie. I mamy tendencję do traktowania metafor jako
czegoś gorszego. Jak bajeczek, które nijak nie mają się do rzeczywistości. Metafora zaś jest słowem, które odzyskuje swoje dziewictwo.
Dzieci, a przynajmniej te dzieci, z którymi mnie
przyszło pracować, nie czują tego rozróżnienia. Słowa żyją w nich, nie w
leksykonach - dziewiczo. I znaczą wszystko, co mogą znaczyć. Chaos możliwy jest do
uniknięcia nie dlatego, że dzieci wiedzą, co oznaczają słowa, ale wiedzą, co
oznaczają słowa w danym przez nas kontekście. Są żywe w chwili wypowiadania…
i tylko wtedy. Na naukę definicji i tak
przyjdzie czas.
Korzystanie z tego zaplecza „potencjalnych znaczeń” słów daje
nam o wiele większą swobodę, w przekazywaniu wiedzy. Zdarzyło mi się kiedyś
opowiadać dzieciakom o tym, jak powstaje tsunami. Zacząłem od trzęsień ziemi.
Jedno dziecko nagle powiedziało, że to jak mieszanie herbaty. Jak miesza się za
szybko, to się wylewa. Potem do końca już wszystko było tylko o herbacie.
Mieszaniem oceanów i zalewaniem ceraty na stole… po zajęciach dzieci wiedziały
nie tylko, czym jest tsunami, ale też potrafiły rozróżnić długość fali od jej
szerokości… wszystko przez herbatę. Bez żadnych definicji… na definicje i tak przyjdzie
czas.
Po czwarte: dzieci zawsze są jakieś
Rozpoczęcie zajęć, to zawsze rozpoznawanie dzieci. Tych,
które widzimy po raz pierwszy w życiu i tych, które widujemy na co dzień. Nie
możemy zakładać, że je znamy, bo przecież mogło wydarzyć się coś, co sprawiło,
że i tak będą zachowywać się w nieprzewidywalny sposób. Poranna awantura,
nieprzespana noc, podekscytowanie zbliżającym się wyjazdem, śmierć ulubionego
chomika… To tego typu wydarzenia budują nastrój grupy. Stawiają też przed narratorem
pierwsze wymagania, które najprościej zdefiniować w następującym pytaniu:
jakich strategii muszę użyć, żeby ruszyć dzieci z miejsca, w którym w tej
chwili się znajdują, do mojej opowieści.
Pamiętaj, że twój zestaw środków i technik ma swoje
ograniczenia. Powyższe pytanie pozwala zdefiniować, czy nastrój grupy pozwoli ci
na efektywne wykorzystanie tego, co potrafisz. Jeśli tak, to świetnie,
zaczynasz działać tam, gdzie jesteś. Jeśli natomiast okaże się, że na przykład,
grupa jest zbyt senna i apatyczna, żeby udało się ją zaangażować w sposób,
który jest Ci bliski, pytaj, jaka jest najkrótsza droga, by dzieci znalazły się
na twoim terenie. Stan w jakim są dzieci, jako grupa nigdy nie jest zły albo
dobry. Raczej może się nam przydać lub nie.
Warto więc rozpocząć zajęcia od zwykłej pogawędki. Bez
jakiegokolwiek wchodzenia w ich merytoryczną treść, bez kierunkowania
wypowiedzi. To chwila, w której my, prowadzący, mamy szansę oddać się do pełnej
dyspozycji dzieciaków. To chwila, w której możemy na nowo dzieci poznać i zbudować
to, co w uwodzeniu opowieścią ma fundamentalne znaczenie – zbudować intymną
relację z dziećmi.
Po piąte: Intymna relacja
Kiedy mówię intymność, mam na myśli więź. Ważną więź. Jak pomiędzy
braćmi, przyjaciółmi, między rodzicem a
dzieckiem, wreszcie, jak ważna jest więź pomiędzy kochankami. Więź, która jest
tak niepowtarzalna, że gdyby wszedł ktoś trzeci, nie byłaby możliwa. Bo i
owszem, możemy szokować, możemy co chwilę dawać dzieciom nowej pożywki, możemy
udziwniać zajęcia z nastawieniem na wzrastające WOW!, tylko że to wszystko ma
krótkie nogi. Zawsze może zdarzyć się coś ciekawszego (np. przejedzie za oknem
karetka) i wtedy nasze WOW możemy sobie schować do kieszeni. Pomyślcie o tym
tak – czy kiedy chcecie porozmawiać o czymś naprawdę dla was ważnym, potrzebny
jest wam efekt WOW? Czy kiedy coś was dręczy, kiedy jest coś, na co jeszcze nie
macie słów, czy chcecie, żeby osoba, z którą rozmawiacie traktowała to
nieważko? I czy kiedy ktoś prosi was o ważną rozmowę, czy wy, jako słuchacze
robicie sobie z tej drugiej osoby żarty? Czy traktujecie to, jak występ clowna?
Nie! Raczej zabieracie tę drugą osobę w miejsce, gdzie spokojnie będziecie
mogli porozmawiać. Z atencją i z poczuciem, że każde słowo jest ważne. Ważne
rozmowy toczone są szeptem. I to jest właśnie intymność, o którą mi chodzi. To
jest sytuacja zajęciowa. Miejsce, w którym to, co mamy do powiedzenia staje się
ważne. Czy byłaby to bajka, czy nauka cyferek.
Na koniec: Chaos
Wsłuchiwanie się w świat dzieci i budowanie swoich zajęć na jego
małym wycinku, za to z całą atencją i zaangażowaniem, oraz budowanie intymności
jest o tyle ważne, że ilość bodźców i pokuszeń oferowanych przez świat wprawia
mózg w ciągłe rozedrganie. Atrakcyjne przeganiane jest przez atrakcyjniejsze, a
edukacja pozostaje w tyle za reklamą i rozrywką. Stajemy do wyścigu , jak
kiedyś żółw stanął do wyścigu z zającem. I nie ma sensu się oszukiwać – zając
będzie coraz szybszy. My możemy tylko wykorzystywać to, jak szybki on jest,
brać to dla siebie i wolno, powolutku mówić naprawdę ważne rzeczy. I mówić je
szeptem.
Komentarze
Prześlij komentarz