Z codziennika opowieści




Czy zastanawialiście się kiedyś, ile opowieści dociera do Was każdego dnia? A jeszcze bardziej - co jest opowieścią? Wreszcie - co jest dobrą opowieścią?

Mnie te pytania nurtują od dłuższego czasu. Zaczęło się od tego, jak kiedyś, jadąc z Krakowa do Katowic moje ucho nieopatrzenie zatrzymało się na słowach spikera niecnej stacji Eremefem zwanej. Historie, które serwował były żenujące i dość bełkotliwe, ale złożyły się na pytanie: Czy każdego dnia zdarza mi się usłyszeć chociaż jedną dobrą historię? Od soboty, do soboty zbierałem więc historie, próbując wysupłać te co ciekawsze. potem odsiałem te, które były atrakcyjne jedynie podczas opowiadania (na przykład o trupie na Brzozowej, albo zdradach sprzed lat). W tym tygodniu zebrały się cztery. Pomijam oczywiście występy i slotowe baśnie, bo nie mieszajmy pracy z pasją ;)

Historie podaję w kolejności przypadkowej: 


"Nie dostaniesz chomika"


Historię opowiadał mi mój dwunastoletni kuzyn. Który bardzo chciał mieć chomika.

Generalnie chodziło o jakiekolwiek zwierzątko, ale w trakcie negocjacji odpadły psy i koty, i zasadniczo wszystko. W przypływie desperacji mój kuzyn uchwycił się myśli o chomiku. Bo przecież chomik to takie coś, co nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze można zaliczyć do zwierząt.* Oczywiście ojciec kuzyna wciąż uznawał, że to jednak zwierzątko i że nie ma mowy. A kuzyn, że chomik, a jego ojciec, że nie. A on, że chomik, a ojciec, że nie i tak w kółko, niemal zahaczając o rękoczyn lub jakieś ciężkie stadium nerwicy. Wreszcie stanęło na tym, że jednak nici, a nie zwierzątko. Rozmowa ta toczyła się podczas jazdy samochodem i kiedy parkowali pod domem, kuzyn był już całkowicie zrezygnowany. Jego dwunastoletni mózg przegrał wymianę argumnetów, choć gimnastykował się jak rzadko. Gra była skończona. 

Kiedy podeszli do furtki, zobaczyli zawieszony na niej worek. W środku był chomik.

Skąd się tam wziął? Podobno sąsiad wygrał go w konkursie w galerii handlowej i nie chciało mu się nim zajmować. Podrzucił go więc pod najbliższą furtkę - tę ,przy której mój zrezygnowany kuzyn, przegrał właśnie batalię o swoje zwierzątko… 

Chomik został z nim. Jest trochę głupi i wszystkich gryzie. Ale jest.


Zupa


Panią Marię spotkałem podczas Festiwalu Uzdrowienia. Kiedyś za młodzieńczych czasów, była jedną z drobnych handlarek, które wędrowały między państwami Grupy Wyszehradzkiej  w wielkich torbach przewożąc to, czego u nas było pod dostatkiem, a tam gdzie jechała akurat brakowało. Zazwyczaj chodziło o jakieś ciuchy, ale jako dobra handlara zawsze starała się wypytać powracających o najlepszy na zbyt towar. I pani Maria byłaby całkiem dobrą handlarą, gdyby nie pewien przykry epizod, który się jej przydarzył. Podczas jednej z takich wypraw, cyganka ukradła jej paszport. "Bo cyganki handlowały paszportami." Dlaczego i czy naprawdę tak było - nie umiała powiedzieć, ale cyganka to zawsze dobry materiał na złodziejkę. 

Żeby dostać się do Polski, powoli wyprzedawała swój kramik. A tu komuś musiała zapłacić za nocleg, a to wymieniała swoje rzeczy na jedzenie, a tu trzeba było rączkę posmarować, żeby przedostać się dalej. Do kraju wróciła bez grosza przy duszy. I taką panią Marię przyjęli sąsiedzi. Karmili ją zupą, bo nic innego nie mieli, ale to było i tak więcej niż miała ona. Przez kilka tygodni dostawała od nich zupę. 

Potem pani Maria trochę się odrobiła, przygotowała do kolejnej wyprawy (bo Matki Courage zawsze pozostają Matkami Courage) i ruszyła w świat. A dokładniej na Węgry. Tam znów "jakaś cyganka ukradła jej paszport". I znów droga przez mękę, granica po granicy, zagroda po zagrodzie, człowiek po człowieku. Kramik stopniał, jak za pierwszym razem. I kiedy przybyła do domu. Tam czekała na nią u sąsiadów zupa.

Podobnie jak za trzecim razem. Kiedy Pani Maria opowiadała swoją historię, pomyślałem, że nawet zupa potrafi być pięknym refrenem. 

Bałagan


Historyjka powstała przy okazji warsztatów z rewelacyjną Marzenną Wiśniewską na Slocie. 

Wiecie jakie jest najlepsze miejsce pracy dla pedanta? Kostnica. Taki pedant ma tam pełną kontrolę nad swoimi gośćmi. A ci są bardzo spokojni. Nie wylewają herbaty, nie kruszą, nie kasłają swoim wilgotnym i ciężkim od bakterii kaszlem, a do tego rzadko który wnosi brud na butach. Nie trzeba po nich sprzątać, a i we wszelkie ich aktywności  (do których zalicza się zresztą tylko leżenie i nieżycie), można swobodnie ingerować. 



Jerzy był pedantem. Pedantem Kostnicznym. Jego kostnica zawsze błyszczała jak świeżo wylakierowane wieko od trumny. Każdy jego podopieczny leżał w swojej przegródce w sposób perfekcyjny. Każda część garderoby na każdym z podopiecznych leżała perfekcyjnie. Każdy włos był rozczesany idealnie, niemalże od linijki. Bo Jerzy był mistrzem w tym, co robił. Poza tym nie zniósłby jakiegokolwiek odchylenia od upatrzonej wcześniej harmonii. 

Pewnego dnia do kostnicy Jerzego przywieziono nowego denata. Nazywał się Edward Bałagan. Jerzy zaczął standardowe przy nim zabiegi. Odmierzył odległość ramion od obu krawędzi stołu. odchylił stopy tak, żeby opadały na bok pod bardzo eleganckim kątem. Przetarł buty, żeby dyskretnie dodawały nieboszczykowi powagi, wygładził nogawki. Choć robił to, co zwykle, miał poczucie, że coś w tym wszystkim nie grało. Jakby w orkiestrze ktoś podawał fałszującą nutę… i bardzo dobrze się ukrywał. Jerzy zaczął więc poprawiać ramiona, stopy, jeszcze raz przetarł buty, wyprostował nogawki, ale ciągle coś nie pasowało. Zaczął po raz trzeci, od stóp do głów układając wszystko z pieczołowitością o jaką sam siebie nie podejrzewał. Sprawiedliwie przyznać trzeba, że ten nieboszczyk, to było dzieło życia Jerzego. Kiedy skończył, spojrzał na rezultat  i pokręcił nosem. Bo wszystko zrobił przecież jak należy, a nawet lepiej, a Bałagan, jak był, tak był. 

Ludzie na polu namiotowym


To jest taka historyjka, która może wydarzyć się na każdym polu namiotowym. Szczególnie podczas wielkiego festiwalu, gdzie obok przestrzeni ze sceną przeważnie na kawałku jakiegoś pola rozbijają się setki, jeśli nie tysiące przyjezdnych. Zapada wieczór. Co jakiś czas ktoś nieprzyjemnie ładuje nam po oczach światłem latarki. My akurat mamy potrzebę udać się do wygódki, albo umyć zęby przy wspólnych zlewach. Przez wytyczone między namiotami ścieżki przemykają podobne nam figury. Zazwyczaj są to postacie, których płeć można rozpoznać jedynie po konturze. Jeśli szczęście dopisze, ktoś z daleka rzuci na mijającą nas postać zapodziany snop światła z latarki, ułatwiając identyfikację. 

Te czarne sylwetki budzą niewielkie zainteresowanie. Ani nie ma do nich jak zagadać, ani zaczepić. Nie wiadomo, czy dziewczyna, która przechodzi jest ładna, czy chłopiec w naszym typie. Poza tym trzeba uważnie stawiać kroki, żeby przypadkiem nie wpaść w pułapkę nierównego gruntu albo czyhającej w milczeniu linki namiotowej. 

Nie wiem jak wy, ale ja nie patrzę z wielkim zainteresowaniem na te postacie. Ostatnio zastanowiło mnie,  czy mijające mnie osoby, mają tak samo. A może przyglądają mi się z tej ciemności? Niektóre może tak. inne być może, ale jest taka grupa, która na pewno nigdy nie będzie na mnie patrzeć. Ani na mnie, ani na was. Nigdy! A wiecie dlaczego? 

BO NIE MAJĄ TWARZY!



*idąc tym tropem, powinno stanąć na rybkach. Przecież wegetarianie jedzą ryby, a nie jedzą zwierząt. Ergo ryba to nie zwierzę ;) Z drugiej strony, jak tu rybę wytarmosić za uszy, albo pogłaskać pod włos… tudzież łuskę?

A jakie historie godne opowiedzenia docierają do Was? Zachęcam do dzielenia się :) 





Komentarze

Popularne posty