Z codziennika opowieści VIII




Część pierwszą znajdziecie TUTAJ
Część drugą TUTAJ
Część trzecia TUTAJ
Część czwartą TUTAJ
Część piątą TUTAJ
Część szóstą TUTAJ
Część siódmą TUTAJ

Chciałem Was przeprosić, że część ósma codziennika pojawia się z opóźnieniem. Wynika to z prostego faktu, że byłem na tak zwanym urlopie, także od swojego baśniowego świata. Cały ostatni tydzień zbijałem bąki, taplałem w Atlantyku i grzałem na słońcu. Oczywiście ucho się nie wyłączyło, przeczesując werbalną przestrzeń w poszukiwaniu historii dla Was. I jak się okazuje historie też pojechały na wakacje... czy raczej zostały w domu, bo te, które dziś przytaczam albo dotarły do mnie przez fejsa, albo ktoś opowiedział mi je dopiero w Polsce.

Akumulator


Muszę się Wam pochwalić. Ostatnio wymieniłem akumulator. Prawie sam. I jest to, obok naprawienia pralki i zbudowania prawie samemu drzwi, jedno z moich największych osiągnięć technicznych. Nie zrobiłbym tego bez technicznej wiedzy mojego cudownego sąsiada Kuby, ale ostatecznie chodzę i rozpowiadam wszystkim, jak to sprawnie wymieniłem akumulator. Kiedy opowiedziałem o tym tacie, ten przytoczył pewną inną historię, związaną ze mną i akumulatorem.

Działo się to w pradawnych czasach, kiedy na polskich drogach królowały Fiaty 126p, czyli maluchy. Działo się to tak dawno temu, że nawet data nie miała jeszcze z przodu dwójki, a tylko jedynkę, do tego ostatnia dekada XX wieku była wciąż bardzo młoda. W tamtych czasach istniał podobno zwyczaj wyjmowania z samochodu akumulatora i przetrzymywania go w domu, żeby się, dajmy na to na mrozie nie rozładował. Albo ochronić przed złodziejami... albo miało to jeszcze inne, magiczne znaczenie, o którym mnie nie wiadomo, a internety milczą. W każdym razie - tata nasz akumulator  trzymał w szafie.

Zdarzyło się tak, że pewnej nocy, ktoś opędzlował naszego malucha. wykręcił z niego koła, zabrał lusterka i parę innych gadżetów pomagających w prawidłowym funkcjonowaniu pojazdu. Tata wezwał policję, żeby poinformować o kradzieży, co potem miało się przydać do odszkodowania, czy jakoś tak. I kiedy wymieniał rzeczy, które zabrali złodzieje, wśród nich znalazł się także akumulator. 

Wtedy podobno do akcji wkroczyłem ja i grzecznie przypomniałem tacie:
- Ale tato, przecież akumulator jest w szafie.
Sytuacja byłaby bardzo niezręczna gdyby tata nie wykazał się trzeźwością umysłu.

- Ten jest pożyczony od dziadka - odpowiedział.

Nie pamiętam, czy potem za wsypywanie ojca dostałem w skórę... Mama mówi, że to był przejaw moich wrodzonych skłonności do praworządności, a ja myślę, że o wiele bardziej to jeden z pierwszych, odnotowanych we wspomnieniach śladów mojej całkiem niezłej pamięci.

A skoro już mowa o sprawiedliwości. Jakiś czas potem, ten "lost and found" akumulator trzymany w szafie w tejże szafie eksplodował, zalewając kwasem jeden z ładniejszych płaszczów mojej mamy.

Zdrada


Podczas podróży Unibusem z Krakowa do Katowic starsza pani, jadąca przede mną, cały czas rozmawiała przez telefon. Z opowieści wynikało, że jej mąż niedawno zmarł i kiedy zmarł, pojawiła się kobieta, która utrzymywała, że jest wieloletnią kochanką nieboszczyka i że ten zostawił jej testament, w którym na nią przepisuje znaczną część majątku.

Zrobił się z tego wiadomy kwas, zważywszy, że żona i teściowa żyły w nienajlepszej komitywie (więc teściowa potraktowała to jak przetargową kartę - "widzisz, taka byłaś beznadziejna, że Tomek znalazł se babę, to pewnie przez ciebie zmarł!"), a do tego informacje podawane przez kobietę okazały się być prawdziwe. Nie wiadomo czy te związane z testamentem, ale na pewno te związane z jej stanowiskiem wieloletniej kochanki (podobno żona w rzeczach zmarłego znalazły się jakieś papiery czy zdjęcia świadczące o jego winie).

Z perspektywy słuchacza historia miała charakter tęgiego, al e dość banalnego bagna, natomiast opowiadająca ją kobieta, wracała ciągle do dwóch wątków, które sprawiły, że choć to historia podobna do miliona innych, to jednak zapadła w pamięci.

Po pierwsze żałoba. To był wciąż czas, w którym potrzebowała opłakiwać bliską osobę. Nieważne, co ta osoba nabroiła, nieważne czy była fair czy nie, była dla kobiety bliska. I nawet brudy, które wypłynęły na wierzch po jej śmierci nie były w stanie temu zaprzeczyć.

Druga sprawa, która wciąż wracała, a gdzieś pod koniec rozmowy została nawet przez kobietę zwerbalizowania była następująca:

- Wiesz co, W tym wszystkim to nie jest ważne, co robił Tomek, ważne jest to, że ja pozostałam fair w stosunku do niego.

Postawa godna pozazdroszczenia. Patrzeć jedynie na swoje postępowanie moralne. Nie odgryzać się. Nie czuć goryczy. Żałować, kiedy trzeba... i wciąż kochać. Pomimo.

Życiorysy


Ostatnie półtora tygodnia przysłuchiwania się historiom sprowadziło się do jednej konkluzji - historia to przede wszystkim życiorys. Im bardziej odbiegający od standardu, tym lepiej dla historii. Ostatecznie sprowadza się to jednak zawsze to tego, co gdzieś już wcześniej obiło nam się o uszy. Wydarzenia powtarzają się, tylko imiona są inne. Nie ma złych i dobrych bohaterów - są tylko ludzie.

Weźmy przypadek Iwony.

Iwona niedawno straciła pracę w szkole. Piła. Piła ostro - powypadały jej włosy od tego picia, do pracy przychodziła zionąc czosnkiem i wodą z ogórków. Jakoś się trzymała, jakoś potrafiła się maskować. Do tego stopnia jakoś, że dopiero po awarii wątroby wzięto ją pod lupę. Potem, któryś z rodziców ją przyłapał i pożegnała się ze swoim stanowiskiem.

Podobno teraz pracuje w MOPSie doglądając starszych osób, za głodową pensję. Czy to prawda - nie wiem. Czy dalej pije - o tym też kroniki milczą.

Iwona mieszka ze swoim mężem Piotrem. Nie rozmawiają ze sobą i zasadniczo mieszkanie dzielą raczej przez ścianę. Mówi o nim, że jest damskim bokserem i kiedyś w przypływie alkoholowego awanturowania się zadzwoniła na niebieską linię. Poza tym, że ją bił i wyzywał, to jeszcze sprzedał jej samochód i nie pozwalał zajmować się synem. Kiedy więc z powodu picia nawalało jej zdrowie, syn przesiadywał z nią w szpitalach.

Piotr mówi, że i owszem, zdarzało mu się uderzyć Iwonę, po tym, jak ona wyszarpała go za włosy, gdy wylewał jej alkohol do zlewu. Zdarzało mu się zatrzymywać ją siłą w domu, żeby nie wychodziła po wódę. I naprawdę, że sprzedał jej samochód - nie chciał, żeby dalej woziła w nim ich syna, szczególnie, gdy była nawalona. O tym, czy odczuwał z tego bicia przyjemność raczej głośno nie mówił. Na pewno cała sytuacja sprawiła, że nienawidził jej tak szczerze, jak się tylko dało. Do tej pory nie wiem, co trzyma ich tak długo pod jednym dachem. Może wątpliwe w tych okolicznościach dobro syna? Może Piotr wie, że jako posiadacz niebieskiej karty nie ma szans na prawa rodzicielskie, a w zaistniałych okolicznościach nie chce zostawić syna z Iwoną...

Z tym synem zresztą też sprawa nie była tak oczywista. Bo podobno i Piotr, i Iwona wykazywali się wybitną bezpłodność. Próbowali, próbowali i nic. Iwona jeździła czasem do swojej matki poza Katowice, a w domu z Piotrem zostawała córka jego przybranej siostry, która przyjeżdżała do miasta studiować zaocznie.

Jak się okazało, Piotr wcale nie był tak bezpłodny, jak początkowo podejrzewał. Jego przyszywana siostrzenica zaszła z nim w ciążę i urodziła córkę. Co się Iwona nacierpiała, to się nacierpiała, ale wreszcie zgodziła się, żeby dziewczynkę adoptować. Piotr uznał swoje ojcostwo, a kiedy papiery "przekazania" dziecka leżały już na stole, gotowe do podpisania, matka dziecka rozmyśliła się i wróciła do swojej wsi. Zostały jedynie alimenty do płacenia.

Trochę ubolewam, że siostrzenica Piotra była jedynie przyszywana, bo kazirodztwo w czystej postaci nadawałoby tej historii jeszcze większej pikanterii. Koniec końców po tamtym epizodzie Piotr i Iwona wzięli się do roboty i tak urodził się ich syn.

Każda dobra historia musi mieć swój początek, środek i koniec. Jaki jest koniec tej historii, trudno powiedzieć. Widzę Iwonę, która podczas jednej ze swoich pracowniczych wizyt, słabnie - nie jest w stanie dojść na przystanek, więc osoba, którą to ona powinna się zająć, dzwoni po karetkę. Drzwi ambulansu zamykają się, a potem samochód rusza na włączonym sygnale. Znika za rogiem, a my słyszymy jedynie ciągnący się za nim coraz niemrawiej jęk syreny.

Może powinniśmy jednak zostawić Iwonę na progu szkoły, z której przez wstawiennictwo koleżanek została zwolniona bez nagany - za porozumieniem stron. Za progiem czeka na nią milion niewiadomych i tylko dwa pewniki - alkohol i dom, w którym ściany nie tylko z cegieł, ale i nienawiści. Coś się musiało wydarzyć lub dopiero się wydarzy. Ja niestety nie znam dalszych losów Iwony.

Znam tylko środek. Bo gdzie jest początek tej historii miłości Iwony do procentów? Czy w tym epizodzie jej męża z siostrzenicą, czy w patologicznym środowisku, z którego, podług słów Piotra, wywodziła się Iwona? A może początek rozmywa się w setkach drobnych subtelności, które działy się pomiędzy Iwoną i Piotrem albo Iwoną i resztą świata, a które doprowadziły ostatecznie do pierwszego poważnego pocałunku Iwony z flaszką? Trudno dociekać. Dla mnie początkiem tej historii jest jej koniec. Tak więc na zakończenie pozwolę sobie powtórzyć:

Iwona niedawno straciła pracę w szkole.


Pociągi i duchy


I na koniec link od niezawodnego Łukasza Bernadego. Dostałem go z informacją, żebym nie pomijał komentarzy. Z tą też informacją zostawiam was. Klikajcie TUTAJ.

Przy okazji Łukasza - od niedawne pokazuje się on w świecie pod banderą Con Fabula, którą można lajkować na fejsach. Do czego zachęcam. 

Komentarze

Popularne posty