O mojej sztuce opowiadania
Na warsztacie: Baśnie na warsztacie ;)
Siedzę na balkonie. Słońce niedawno zaszło i niebo tuż nad horyzontem nadal ma kolor bursztynu. Chmury także przyozdobiły się bursztynowymi mazami, choć one są o wiele bardziej radykalne - albo płoną ostatkami słonecznego światła z intensywnością właściwą zakochanym, albo zapadają się w ciemniejsze niż niebo indygo. I ta ciemność, też chyba jest właściwa niedojrzałej miłości. Jest się na szczytach jasności, albo na dnie rozpaczy. Mnie dane jest podziwiać to widowisko prawie każdego dnia. Szczególnie w pochmurne dni, o tej godzinie, kiedy słońce znajdzie się w wąskiej szczelinie pomiędzy stropem obłoków a horyzontem. Po niebie rozlewają się najpiękniejsze wieczorne scenografie, spod balkonu dochodzi mnie cykanie tego, co zazwyczaj o tej porze roku cyka, a w oddali szumi ulica, przytłumiona, ale wyraźna jak linia basu. Bliżej przesuwa się jednostajnym dudnieniem pociąg, a potem znów tylko linia basu i następny pociąg. Już zdążyłem się do nich przyzwyczaić - mózg wymazuje je z bazy otaczających hałasów. Zresztą - nigdy nie były zbyt natarczywe. Przeszkadzają jedynie, gdy chce się oglądnąć film. Poza tym odbiera się je podprogowo. Gdyby ucichły na dłużej mógłbym poczuć się nieswojo. A tak wiem, że jestem w domu. Powietrze zaczyna pachnieć wilgocią. Nie tą duszną, która spada na świat podczas kanikuły. To ta wilgoć, w która przemyca pierwszy chłód - bilecik wizytowy jesieni.
Siedzę na tym balkonie, od kiedy słońce wisiało jeszcze nad horyzontem. Przerzucałem trochę myśli próbując poukładać je sobie w podsumowanie moich ostatnich czterech lat bycia opowiadaczem. BO to już cztery lata, od kiedy pojawił się pierwszy wpis na blogu, cztery od momentu, w którym "rzuciłem wszystko i wyjechałem w Bieszczady"... tak jakby. Lat bardzo dobrych. Lat innych niż wszystkie poprzednie, a przede wszystkim lat, w których dzień po dniu utwierdzałem się w tym, że kroczę drogą, na której raduje się moje serce. I to właśnie na ten temat chciałbym Wam dziś zostawić kilka słów.
Bycie opowiadaczem
Opowiadaczem można być na różne sposoby. Można być nim tak, jak Szymon Góralczyk czy Magda Polkowska na pełny etat. Można być nim z doskoku, traktując to raczej jako hobby, albo metodę samodoskonalenia. A można być opowiadaczem przede wszystkim, swoje zajęcie zawodowe wykorzystując jako środek do celu. Sztukę opowieści można naginać pod siebie, żeby była naszym narzędziem, niezależnie od tego, co robimy, z kim to robimy i gdzie. Na tej osi, którą w dość upraszczający sposób zarysowałem poniżej, przewędrowałem od osoby, która chce tylko opowiadać do miejsca, gdzie sztuka opowieści jest pewnym jądrem. Dookoła niej obraca się wszystko, co robię. Ona wyznacza kierunek. Ona zawsze stanowi punkt odniesienia. Niemniej, coraz częściej zdarza mi się rozlewać także po innych dziedzinach. I to w swoim byciu opowiadaczem lubię najbardziej. Ja zawsze mówię, że pracuję jako opowiadacz (mam to nawet wpisane w akcie ślubu), ale dookoła - animator, aktor, mim, kabareciarz, pan nauczyciel czy "warsztaciarz". To wszystko jedno. Jeśli dzięki temu mogę opowiadać, niech będzie. Niech se mnie nazywają jak chcą, bo dopóki opowiadam i wiem, jak to robić dobrze, będę przede wszystkim opowiadaczem.
I myślę, że to o to chodzi. Jeśli jesteśmy do czegoś przekonani i pomimo gadania świata robimy, to co robimy, to w końcu tym właśnie się stajemy. Niezależnie od przypiętej nam przez świat łatki. Jedno w tym wszystkim jest zastrzeżenie - trzeba robić swoje. Bo żadna nazwa nie zastąpi pracy. Można mówić o sobie, że jest się aktorem i nie grać. Można mówić, że jest się biznesmenem i bać się inwestować, można mówić, że jest się inżynierem tylko na papierku. Można... tylko, po co się oszukiwać? Jeśli nie grasz, nie jesteś aktorem, jeśli nie robisz biznesów, nie jesteś biznesmenem, jeśli poza dyplomem z inżynierii jesteś księgowym, to sorry - jesteś księgowym. Ja jestem opowiadaczem. Po czterech latach mogę to o sobie powiedzieć. Bo to potrafię i, co ważniejsze, bo to robię, czasem do granic własnej wytrzymałości.
A wiecie, jak sprawdzić, czy robi się to, co się powinno? Miarą tego są nasze sukcesy. Zdałem sobie niedawno sprawę, że na dobrej ścieżce, więcej jest sukcesów niż porażek. Może nam się czasem powinąć noga, ale w ostatecznym rozrachunku ilość sukcesów przeważy. Szczególnie tych malutkich. Czasem nawet niedostrzegalnych. Udane zajęcia, kolejny telefon z propozycją (to też sukces, jeśli ktoś do nas zgłasza się sam), zadowolona publiczność, wynik finansowy pod koniec miesiąca, czy po prostu wewnętrzne poczucie spełnienia. Sukcesy i sukcesiki nie są tylko nagrodą za to, co robimy, są też drogowskazami, które informują nas o tym, że idziemy w dobrą stronę.
Ciekawe jest też to, że z czasem miara spełnienia się zmienia. Zresztą zmienia się wszystko. Przede wszystkim czas pokazuje mi, jak zmienia się moje serce jako opowiadacza. Dziś widzę, jak opowieści przychodzą i odchodzą. Jak te baśnie, które kiedyś należały do moich popisowych numerów, w zasadzie straciły rację bytu, a inne, na które dawniej nie zwróciłbym uwagi, dziś stają się moimi faworytami. Widzę także te opowieści, które po prostu ze mną są i nic ich nie wyrwie z mojego prywatnego kanonu (do nich zdecydowanie należy baśń o Króliku i Słoniu, Trzy Świnki i Opowieść o butach, które się kochały - mogę je opowiadać na okrągło i nie są w stanie mnie zanudzić). Poza opowieściami, widzę również, jak zmienia się moje serce, względem grup. Tych, z którymi mam najlepszy kontakt i tych, dla których potrafię naginać sam siebie. Lubię obserwować te zmiany, lubię obserwować ich przebieg i patrzeć, jak przez nie zmienia się moja percepcja świata. Upewniają mnie one, że idę. Czy do przodu? Nie wiem, za to wiem, że na pewno przed siebie.
Przywileje
Czasem, szczególnie pod koniec sezonu, mój mózg odmawia posłuszeństwa. Bo praca, którą wykonuję wymaga ode mnie ciągłego przyswajania nowego materiału. Choć studia skończyłem w 2010 roku, od jakiegoś czasu czuję, jakbym nieustannie przygotowywał się do sesji. I każde zajęcia są trochę jak zdawanie egzaminu. Jeśli wyjdą, zdaję na piątkę. Jeśli nie wyjdą oblewam (na szczęście przez te cztery lata zdarzyło mi się oblać może raz... co było zresztą wspaniałą nauką). To wspaniała gra, która nauczyła mnie jednego. Możliwość nieustannego uczenia się w pewnym wieku staje się przywilejem, a nie przykrym obowiązkiem.
Kiedy mieszkałem jeszcze w Krakowie, do mojego pokoju wszedł kumpel. Akurat przygotowywałem się do Klubu Latających Podróżników. Kumpel spytał mnie, co robię, więc zgodnie z prawdą odpowiedziałem mu, że się uczę. On na to do mnie: "Kujon!". I wtedy mnie tknęły dwie rzeczy. Po pierwsze, że choć pewnie nie miał takiego zamiaru, z ust kumpla słowo kujon było komplementem. Po drugie zaś, że po etapie formalnej edukacji wiele ludzi odpuszcza sobie uczenie. Może czasem jedzie na jakieś szkolenie, które też traktuje jako część "formalnej" edukacji, ale głód wiedzy gdzieś zanika... o ile w ogóle był. Im jestem starszy, tym bardziej dostrzegam to, że uczenie się jest przywilejem. Uczenie się jest przywilejem. Przywilejem!
Wiedza i doświadczenie pomagają jeszcze w jednym. Pomagają w przekraczaniu granic w bezpieczny sposób. Pozwalają wchodzić w procesy, które z zewnątrz wyglądają chaotycznie, a w środku są pod kontrolą. Ba! W takie, które dla postronnego wzroku wydają się być pomylone, albo niebezpieczne. Z perspektywy zdobytego materiału wiem jednak, że czasem to są najlepsze rozwiązania i warto z nich skorzystać. Warto zaryzykować. Wiedza i doświadczenie dają też ten przywilej, że łatwiej się ryzykuje... z drugiej strony, Bogiem a prawdą, ryzyko często wygląda na większe niż jest naprawdę. Ale to wiadomo tylko, jeśli ma się już doświadczenie pewnych rzeczy.
Jeszcze jedno z odkryć dotyczących nauki. Większość wiedzy, którą przyswajam ma raczej charakter niepraktyczny. To ciekawostki o świecie, baśnie i bajki, zabawy dla dzieciaków. I zdaje mi się, że zawsze tak było. Większość wiedzy, która do mnie docierała nijak nie miała mi się przydać w dorosłym życiu. A tu BACH! TO właśnie ona okazałe się moim największym kapitałem. Tym, z czego tkam całą swoją pracę i, co równie ważne, tym, co daje mi pieniądze. A to z kolei prowadzi do kolejnego punktu, czyli:
Umiejętność cenienia się
To jest dla mnie najtrudniejsze ze wszystkiego. Choć trzydziestka na karku, temat pieniędzy zawsze u mnie kulał. I to na wszystkie cztery łapy. Do teraz kuleje, choć przez te cztery lata zmieniło się prawie wszystko. Każde kolejne spotkanie z dziećmi uczyło mnie o wartości tego, co robię. Uczyło przede wszystkim tego, że wartość naszej pracy zaczyna się w nas samych. Jeśli nie jesteśmy pewni, że to, co robimy jest dobre, to nie przekonamy do tego innych. A co za tym idzie, trudniej będzie nam za to zażądać zadowalającej nas stawki. A potem pojawił się kolejny problem. Może i jesteśmy pewni, co do wartości oferowanej przez nas usługi, ale jak powiedzieć, że kosztuje ona tyle i tyle. Mnie kosztowało to wiele wysiłku i konieczności przełamywania się. I co prawda wiem, że nadal zaniżam stawkę, nadal umaczam na elementarnym rozróżnieniu na brutto i netto, ale w przeciwieństwie do tego, jak było na początku, jestem o wiele dalej.
To się może komuś przydać, więc podzielę się swoim sposobem na radzenie sobie z wyceną własnej pracy. Moim pierwszym problemem było to, że w ogóle bałem się prosić o pieniądze za swoją pracę (choć brzmi to absurdalnie, serio bałem się po prostu powiedzieć, że moja usługa kosztuje tyle i tyle). Postanowiłem, że ustawię sobie pewien limit, do którego będę chciał dobijać. Dla mnie tym limitem była stówa za dzień, w którym mam zajęcia. Czy to mało? Dziś powiem, że tak. Wtedy potrzebowałem jakiegoś punktu odniesienia, szczególnie biorąc pod uwagę, że często ta stówa wpadała w niecałą godzinę roboczą. Na początek, to był dobry wyznacznik, który dodatkowo motywował, do tego, by zapełniać jak najwięcej dni zajęciami. Dodatkowo w przedszkolach i szkołach, które już mnie chciały, zawsze podawałem stawkę za dziecko, a nie za grupę. Wiecie dlaczego? Bo o wiele łatwiej było mi powiedzieć, że chcę np. piątkę od dziecka, niż 300 złotych. Zresztą dzięki temu, można było uzyskać całkiem dobry wynik.
Czas i konieczność mówienia uczą, jak mówić. Poza tym im więcej coś robimy, tym więcej mamy szans żeby eksperymentować. Także z ceną. Czas daje też rozeznanie we własnej wartości w kontekście innych, co również pomaga w wycenie swoich własnych usług.
Nie mówię tego jednak, jako ekspert. Przede mną w kwestii finansów wciąż potężna droga do przebycia. Czego nauczyły mnie jednak baśnie, to to, że mierzenie się z pieniędzmi może być też fantastyczną przygodą, która bardzo rozwija.
Roślinka
A propos rozwijania. Jest jeszcze coś niesamowitego w tej pracy. Od kiedy zacząłem swoją przygodę z opowiadaniem baśni, widzę, jak Baśnie na warsztacie rosną. Przypomina to życie roślinki, która wypuszcza pędy to tam, to tu, niekoniecznie licząc się z moim zdaniem. Czasami są to rzeczy tak niespodziewane, że gdybym miał je wymyślić, to w życiu nie dałbym rady. Pewnego razu na przykład po baśniach dla dorosłych zgłosił się do mnie Staszek Wengierski z propozycją, żebym pisał baśnie... do autobusów. Żeby pasażerowie mogli sobie poczytać na wyświetlaczu. Nie za długie (tak na 20 plansz), byle uchwycić klimat baśni. Od słowa do słowa i moje adaptacje baśni jeździły przez prawie rok po Rybniku. Inna nietypowa propozycja, którą otrzymałem to napisanie przewodnika po Katowicach i okolicach. Przyznam, że jedno z trudniejszych wyzwań, ale zwieńczone sukcesem (przewodnik wydany nakładem wydawnictwa Bezdroża). Tempo pracy było zabójcze, co się nakląłem to moje, co moja żona wycierpiała to jej, ale z efektu jestem bardzo zadowolony. A wiecie dlaczego dostałem to zlecenie? Kiedyś po Klubie Latających Podróżników zostały dwie dziewczynki. Przyszła po nie mama i powiedziała "chodźcie, dziołszki". Ta forma mnie ubawiła, więc zapytałem:
"Pani jest Ślązaczką?". Okazało się, że tak. To i ja się przyznałem, że jestem. Jakiś czas później, tamta mama powiedziała o mnie redaktorce z Bezdroży a reszta już się potoczyła.
Myślę, że to jest dobry przykład tego, o czym pisałem wcześniej. Jeśli mamy dobrze ustawione jądro, to wszystko może się wokół niego bezkolizyjnie kręcić. W środku są opowieści, które stały się bazą dla Klubu Latających Podróżników. Klub połączył przestrzeń ze sztuką używania słowa, czego wypadkową stał się przewodnik. Ale to nie wszystko. Klub Latających Podróżników, sam ewoluował - po pierwsze w zajęcia Tam i Tu, które są tą częścią klubu, którą lubię najbardziej, po drugie zaś w zajęcia w Domu Oświatowym Bilblioteki Śląskiej, gdzie znalazłem się właśnie ze względu na zacięcie do opowiadania o podróżach. Tam dostałem za zadanie poprowadzić Klub Alfreda Szklarskiego, a potem szereg innych projektów z nagraniami baśni moich podopiecznych na czele. Na początku była opowieść, a drzewko rosło i rosło i rosło.
A teraz coś, co jest najbardziej kosmiczną odskocznią od mojej sztuki opowieści, jednocześnie idealnie wpasowuje się w to, o czym mówię. Ostatnio dostałem propozycję stworzenia storytellingu dla parku rozrywki. Nie tylko bajki, ale bajki, która będzie żyła w przestrzeni. Bajki, którą będzie można dotknąć, która swoje rozwinięcie będzie miała w postaci karuzel i wytworzonego materialnie świata. I najpiękniejsze jest to, że jądrem nadal pozostają baśnie.
Jest jeszcze kilka projektów, które mieszczą się w tej kategorii, ale oszczędzę Wam mówienia o nich, bo i tak czuję, że z krótkiej notatki zrobił się już całkiem pokaźny tekst. Obiecuję, że choć pisałbym i pisał, poniżej będzie jeszcze tylko jeden punkt.
Ludzie
To jest największa nauka i największy prezent jaki dostałem od Baśni na Warsztacie. Ludzie. Bo z natury jestem solistą i naprawdę nie czuję się dobrze w towarzystwie, a w szczególności we współpracy z ludźmi. A Baśnie zmuszają mnie do tej współpracy w sposób najdoskonalszy i najprzyjemniejszy. I wiem, że to właśnie za ludzi mogę Bogu najbardziej dziękować. Zaczynając od tych, którzy wspierali moje działania od samego początku (Kasiu Doroto, za to nie przestanę być Ci wdzięczny do końca życia), albo za tych, którzy powiedzieli czasem jedno zdanie, które stawiało mnie do pionu, albo dawało nadzieję. Przez tych, przy których nadal mogę pracować tak jak lubię najbardziej, czyli sam. Mam tutaj na myśli przede wszystkim wspaniałe Panie z Muzeum Etnograficznego, które są za większością moich pomysłów, a po drugie zostawiają mi wolną rękę w ich realizacji (Aniu, Olgo, Natalio - uwielbiam Was za to i dziękuję). Podobnie jest w Domu Oświatowym Biblioteki Śląskiej, czyli na okręcie pod dowództwem Ewy Kokot. Wspaniałe i inspirujące środowisko, które motywuje do tego, by za każdym razem być o krok dalej. Tacy ludzie wokół to prawdziwy skarb. Choć te dwa miejsca mają dla mnie szczególne znaczenie, to podobnie inspirujące i popychające mnie do przodu osoby, spotykam co krok: w gliwickiej Willi Caro, w Tarnogórskim Centrum Kultury, w Kinie Amok.
Jest oczywiście Teofil, mój ukochany partner sceniczny. Jego obecność pokazuje mi takie rejony mojej własnej sztuki, o które bym się nie podejrzewał. Choć często idzie nam jak po grudzie i gdybyśmy się sprężyli, bylibyśmy gwiazdami internetów, przeglądów muzycznych, kabaretowych i aktorskich, jeździlibyśmy czerwonymi farrari a na nocnym stoliku trzymalibyśmy szkatułki pełne kokainy, to to wszystko nie ma znaczenia. Najważniejsze jest porozumienie. Ta iskra, która przeskakuje pomiędzy opowieścią i akordeonem. To jest bezcenne. I mam nadzieję, że będzie trwało.
Nie wiem, czy się chwaliłem, ale mamy nawet swoją własną stronę - KLIKNIJ TUTAJ.
Miałem też szczęście, że zdarzył mi się Lufcik na Korbkę, z którym każdy projekt to najprzedniejsza z możliwych zabaw. I nie mogę nie dziękować Agnieszcze Batóg, że w stwierdzeniu "Lufcik i przyjaciele" Baśnie na warsztacie znalazły się w części "...i przyjaciele".
Mógłbym wymieniać i wymieniać, ale w gruncie rzeczy zmierzam do tego, że dzięki baśniom znalazłem się w takiej siatce połączeń międzyludzkich, którego nie byłbym sobie w stanie ani wymyślić, ani wymarzyć. Ludzie, którzy mnie otaczają to niewyczerpana skarbnica inspiracji, a przede wszystkim poczucie, że jestem na właściwym miejscu. I wiecie, co, także ich zawdzięczam baśniom.
***
Na zegarze wybiła 23.00. Po bursztynowym niebie nie ma już śladu. Niebo jest czarne i tylko gdzieniegdzie obecność nocnych chmur dekonspirowana jest przez miejską poświatę. Pociągi dalej mkną po torach, gdzieś w oddali szumi ulica i tylko cykanie staje się jakby głośniejsze, a chłód bardziej przenikliwy.
Kończę ten wpis z przeświadczeniem, że piąty rok Baśni będzie inny. W jakimś stopniu przełomowy. Jedyne, co trzeba zrobić, to mieć otwarte oczy i nie bać się mówić tak temu, co świat podaje nam na dłoni. Kończę ten wpis także z przeświadczeniem, że przesadziłem z długością. Ale jeśli czytasz te słowa, znaczy, że dotrwałaś/dotrwałeś. Dzięki!
Dzięki, że jesteś!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńgratulacje :) działaj dalej! i do następnego miłego zobaczenia!
OdpowiedzUsuńMateuszu, kurcze, zawsze najpiękniej dobierasz słowa a teraz, to jeszcze moje myśli, których sama nie umiem w taki sposób podać. Cudnie! I też uważam, że dzięki opowieściom jestem wśród ludzi. Ja, komplenie nietowarzyska istota, zawsze z boku, zawsze snująca sie pod ścianami. Niech się dalej tak pięknie wszystko rozwija!
OdpowiedzUsuń