Gliwiccy Bohaterowie - posłowie
Na warsztacie: Gliwiccy Bohaterowie.
Wczoraj zakończyłem swoją przygodę z Gliwickimi Bohaterami, cyklem, który prowadziłem dla Muzeum w Gliwicach od października 2016 roku. W związku z tym, że to była chyba najbardziej karkołomna seria zajęć, jakie mam na swoim koncie, chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami na jej temat.
Pomysłodawczynią cyklu była Ewa Chudyba, która wyznaczyła mi postacie bohaterów na kolejne spotkania. Jej ideą było pokazanie różnych aspektów bohaterstwa, na plejadzie doborowych, lokalnych osobistości. Sama idea była piękna, zwłaszcza dziś, kiedy oficjalne kanały faszerują nas jedną, dość wątpliwą wizją bohaterstwa patriotyczno-bojówkarskiego. Mówienie o tym, gdzie można znaleźć swoją małą bohaterską niszę dziś jest nie tylko ważne, a wręcz konieczne, bo dzieciaki są chłonne i nie potrafią przefiltrować walącej zewsząd propagandy. Pokazanie im innych możliwości, które skrywa słowo "bohater" pomaga nabrać dystansu i dać możliwość zdecydowania samemu, jakim bohaterem chciałoby się być.
Cel szczytny, natomiast dobór postaci spędzał mi sen z powiek. Bo poza tematami prostymi, jak dzielne Gliwiczanki, które oblewały gotowaną kaszą najeźdźców oblegających miasto, albo jak Wilhelm von Blandowski, albo Władysław Sulecki, w puli znajdowały się także postacie, które zajmowały się przestrzeniami niemożliwymi do ogarnięcia... przynajmniej z punktu widzenia edukatora. Bo jak przekazać dzieciakom w wieku 6-9 (w porywach 5-15), bohaterstwo Różewicza, nie wyjaśniając mechanizmów działania poezji, siły słowa, emocji w nim zawartej itd., albo jak opowiedzieć o działających w Gliwicach profesorach, albo kronikarzach, albo o estetyce przestrzeni... Każde zajęcia stanowiły pewne wyzwanie w przenoszeniu abstrakcyjnego pojęcia, na którym osadza się bohaterstwo danego bohatera, na namacalny i uchwytny dla dziecka przykład.
I wiecie co - dzieciakom da się przekazać prawie wszystko. I one zrozumieją. Od koncepcji wiedzy, przez poezję i cenzurę, po komunistyczne represje. Potrzebnych jest tylko kilka rzeczy. Po pierwsze - zaufanie do dziecka, że zrozumie trochę więcej niż się po nim początkowo spodziewamy. Nieco powyżej, a nie poniżej ich możliwości, jak mawiał Tolkien. Dać dziecku kredyt zaufania i wierzyć, że jeśli dziecko nie zrozumie naszych słów teraz, to zrozumie je za chwilę, albo może nic nie zrozumie, ale za jakiś czas łatwiej mu będzie pojąć słowa kogoś innego... dzięki temu pierwotnemu doświadczeniu, które my w dla niego wytworzymy.
Poza kredytem zaufania potrzebny jest klarowny przykład. Jeśli chcemy mówić o sprawach trudnych, to musimy rozbić je na czynniki pierwsze i nie wdając się w niuanse przekazać to, co najistotniejsze. Najlepiej jedno, albo dwa zdania. Jeden fakt, który zostanie. Na niuanse czasem pojawi się miejsce, wtedy warto o nich powiedzieć, ale przede wszystkim chodzi nam o istotę, albo raczej niekomplikowanie i tak skomplikowanej rzeczywistości. Musimy więc zdecydować z czym chcemy wypuścić dziecko. Z jakim słowem, z jakim doświadczeniem. Jest w tym tylko jedno zastrzeżenie - to, co chcemy dziecku zostawić musi być zgodne z prawdą. Nie wdawać się w to, co my myślimy o danej rzeczy, ale zostawić je z możliwie czystym "tak było". Zawsze można porozmawiać z dzieciakami, czy było to złe czy dobre, ale pozwolić im decydować. Wyłuskiwanie faktów, najbardziej reprezentatywnych, łatwych do pojęcia przez dziecko, a przy tym pozbawionych interpretacji (albo zbyt mocnej interpretacji), to jedna z większych lekcji, jakie otrzymałem od Bohaterów. Polecam wszystkim edukatorom jako ćwiczenie.
Kolejna rzecz, której nauczyłem się podczas Bohaterów to to, że łatwiej coś przekazać, budując emocje i to nie tylko dobre. Niech będzie na przykładzie:
Było o komunizmie. O Polsce, która po wojnie musiała radzić sobie z nową władzą. Zacząłem od wyznaczenia na ziemi obszaru, który jest Polską. Potem dzieciaki dostały wyciętego z papieru człowieczka i polecenie, żeby narysowały go, jak im się tylko podoba. Kiedy pracowały, krążyłem między nimi, zadając pytania dotyczące ich pracy (jak ma na imię ludek, kim jest, co dziecko w nim lubi itd). Chodziło o zbudowanie więzi z papierowym ludkiem. Potem wszyscy wracaliśmy do środka "Polski" i tam chwilę się bawiliśmy w normalne życie. A potem wchodziłem ja i mówiłem, że od dziś jestem władzą i decyduję, co jest dobre, a co nie. Na przykład, że w "Polsce" mogą zostać tylko ludzie w okularach. Dzieciaki miały dwa wyjścia, albo wyjść z "Polski" albo dorysować okulary. Potem brody, dziewczynki się buntowały, ale dalej miały wybór, albo rysować, albo za granicę. I tak stopniowo do coraz gorszych rzeczy: zmiana koloru ludka, robienie mu kwadratowej głowy, obcięcie nóg i rąk, aż do tego, żeby została, jak nazwał to O. "prostokątna parówka".
Było o komunizmie. O Polsce, która po wojnie musiała radzić sobie z nową władzą. Zacząłem od wyznaczenia na ziemi obszaru, który jest Polską. Potem dzieciaki dostały wyciętego z papieru człowieczka i polecenie, żeby narysowały go, jak im się tylko podoba. Kiedy pracowały, krążyłem między nimi, zadając pytania dotyczące ich pracy (jak ma na imię ludek, kim jest, co dziecko w nim lubi itd). Chodziło o zbudowanie więzi z papierowym ludkiem. Potem wszyscy wracaliśmy do środka "Polski" i tam chwilę się bawiliśmy w normalne życie. A potem wchodziłem ja i mówiłem, że od dziś jestem władzą i decyduję, co jest dobre, a co nie. Na przykład, że w "Polsce" mogą zostać tylko ludzie w okularach. Dzieciaki miały dwa wyjścia, albo wyjść z "Polski" albo dorysować okulary. Potem brody, dziewczynki się buntowały, ale dalej miały wybór, albo rysować, albo za granicę. I tak stopniowo do coraz gorszych rzeczy: zmiana koloru ludka, robienie mu kwadratowej głowy, obcięcie nóg i rąk, aż do tego, żeby została, jak nazwał to O. "prostokątna parówka".
A kiedy proces się skończył, zaczynała się prosta analiza. Prosta. Na własnych oczach dzieci mogły zobaczyć, co zostało z ich pracy, to po pierwsze. Mamy łatwy przekaz, mamy emocjonalne zaangażowanie, mamy mocną metaforę. Poza tym to, co działo się w międzyczasie było świetnym materiałem do omawiania postaw, wskazania na emocje, pokazania, że niektóre rzeczy to proces. A wszystko zaczyna się od ludka z papieru. Jeśli mówiłem, że możemy darować sobie niuanse, to tutaj muszę sobie zaprzeczyć. Niuanse pojawiają się wraz z postawami dzieciaków i wtedy możemy o nich mówić. Bo niuans, pewna specyficzna postawa wiąże się tutaj mocno z osobistym doświadczeniem, którego nie wolno nam zignorować. Dziecko z takiego laboratorium wychodzi bogatsze o pewną wiedzę powiązaną z emocjami, której może dziś nie zrozumie, ale kto wie - może za parę lat, to właśnie to doświadczenie przyczyni się do bardziej empatycznego spojrzenia na kogoś w potrzebie, albo na wyrobienie postawy niezłomności przeciwko złu świata. Mam nadzieję.
Moim zdaniem najlepiej zostawić dziecko w dylemacie. Nie rozwiązywać świata za nie. Stali czytelnicy bloga wiedzą, że dla mnie baśń to przede wszystkim opowieść, rzadko kiedy zaś morał. Sądzę, że z warsztatami jest podobnie. Morał, może zabić subtelność. Warto wskazać stronę, ale nie rozwiązywać rzeczywistości za dziecko. Przynajmniej na ograniczonym poziomie oferowanym przez zajęcia.
Każde zajęcia wymagają refleksu. Szczególnie refleksu głowy i języka, ale Bohaterowie, ze względu na różnorodność grup (jak wspominałem czasem rozstrzał między dzieciakami to było ok 8 lat, a to przepaść), a czasem też na ich liczność sprawiały, że czułem się jak na torze F1 w Monte Carlo. Chodzi tu zarówno o szybkie zmiany w scenariuszu (kiedy okazywało się, że na sali są za małe dzieci, albo grupa jest mniejsza niż się spodziewałem), jak i o szybkie przeskakiwanie pomiędzy dzieciakami, żeby każde coś wyniosło. Problemem dla mnie, który potęgował konieczność szybkiej reakcji było też częściowe zawieszenie tego, w czym jestem najlepszy, czyli moich umiejętności storytellerskich ze względu na specyficzny, czyli niefabularny charakter materii, po której się poruszaliśmy. Moja sztuka opowieści stała się w trakcie trwania Bohaterów o wiele bardziej rozciągliwa, zaczepiała się o najmniejsze nawet preteksty, by zaistnieć... to bardzo rozwijające. I myślę, że to mogę zostawić też jako naukę do innych edukatorów: jeśli nie możesz robić tego, co robisz najlepiej, zastanów się, jak naciągnąć to, w czym jesteś najlepszy, żeby znów miało to swoje zastosowanie. Ucz się, jak najszerzej być sobą. A poza tym ucz się! Cały czas się ucz!
ufff... Chciałem, żeby to była krótka notatka, o zaufaniu do dzieci i ich rozumków, a zrobił się dość pokaźny wpis. Urywam więc. Gliwiccy Bohaterowie, to była wymagająca, ale bardzo owocna przygoda, która dała mi wiele materiału do przemyśleń i kilka nowych umiejętności twardych (jeśli mogę tak powiedzieć). Takich doświadczeń Wam życzę i już kończę...
***
...no dobra.... jeszcze nie kończę.... jeszcze jedna rzecz, która po Bohaterach zostanie mi na bardzo długo. Kiedy robiliśmy zajęcia poświęcone Zofii Rydet, jednym z zadań dzieciaków było uchwycenie osób znajdujących się na sali w ich naturalnym środowisku. Jeden z chłopców podbiegł do taty, kazał my wyciągnąć telefon i patrzeć w ekran. Potem zrobił zdjęcie. Zapytałem więc, co tata robi na telefonie, na to chłopak odpowiedział: "Jak to co? Gra w TVN24?". Od tamtego momentu moja żona co rano gra w tvn24... boskie.
Zdjęcia pochodzą z fb Muzeum w Gliwicach. Po więcej zapraszam TAM.
Panie Mateuszu, zajęcia były rewelacyjne, chłopcy są zauroczeni formą przekazu, swobodą, możliwością wyrażania siebie (dlaczego szkoła tego nie rozumie?-pyt retoryczne).
OdpowiedzUsuńDo zobaczenia na kolejnych warsztatach
pozdrawiają bodaszki - Ci od gry wTVN24 ;)
Dziękuję.
Usuń