LEKCJA PIERWSZA - SENS (10/10)
Moi Drodzy!
Przyznam się Wam do czegoś - jestem beznadziejny w celebrowanie jakichkolwiek rocznic. Dlatego na przykład zupełnie przegapiłem moment, kiedy Baśniom na Warsztacie stuknęło 10 lat. Teraz już we wszelkich biogramach nie muszę wpisywać, że od "prawie dziesięciu lat" zajmuję się opowiadaniem. O nie! Dyszka stuknęła 16 sierpnia. Dokładnie wtedy tylko w 2013 roku, ukazał się pierwszy artykuł na tym blogu - Morały Baśni (dziś ma już prawie 10 tys. wyświetleń).
W związku z tym, pomyślałem, że rocznica okrągła, w ramach obchodów mojego dziesieciolecia, chciałbym podzielić się z Wami dziesięcioma rzeczami, których nauczyłem się przez te 10 lat.
I każdej z tych rzeczy postaram się poświęcić jeden wpis. Zacznijmy więc od tego, co najważniejsze, czyli od sensu. Sens... a właściwie sensy. Bo pierwsza lekcja jest właśnie o tym, że sensy się zmieniają.
SENS PIERWSZY - BAŚNIOWE MIĘCHO
Kiedy wchodziłem w pracę opowiadacza, czułem, że przede wszystkim zależy mi na dawaniu moim słuchaczom baśniowego mięcha - mniej chodziło o samą opowieść, a bardziej o wgryzanie się w symboliczny sens snutej opowieści aż do korzenia. Chodziło mi głównie o interpretację, a baśń stanowiła tylko pretekst. Chciałem zostawić słuchaczy z refleksją, z czymś więcej niż tylko fabuła, żeby zmusić ich do rozmowy – czasem na forum publicznym, a czasem ze sobą samym.
Z tego okresu do dziś zostało mi zresztą jedno powiedzonko: "Kiedyś zrozumiesz". Wzięło się ono stąd, że czasem przeszarżowałem z baśnią. Wybierałem taką, którą uznawałem za odpowiednią dla mojego słuchacza, ale okazywało się, że po prostu się przestrzeliłem. Z baśniami jest jednak tak, że kiedy wpadną do naszej podświadomości to, zaczynają kiełkować. To "kiedyś zrozumiesz" wyraża właśnie nadzieję, że kiedyś z zasianego podczas spotkania ziarenka wyrośnie coś dobrego. I wiecie, co jest najlepsze? Zdarza się tak, że czasem dostaję maile, od kogoś, do którego dotarła baśń opowiedziana miesiące, czasem lata wcześniej. I to jest piękne.
SENS DRUGI - TECHNIKA
Czas jednak mijał i punkt ciężkości moich spotkań przesunął się kilkukrotnie. Kiedy na blogu zebrała się już ponad setka artykułów a ilość spotkań zaczęła dramatycznie wzrastać, przyszedł okres, w którym najbardziej zależało mi na technice, a interpretacje zeszły na drugi plan. Zmiana ta była dość organiczna i konieczna, bo im częściej stawałem przed ludźmi, tym moje opowiadanie musiało stać się bardziej efektywne - chociażby ze względu na głos.
Wtedy najbardziej skupiałem się na rozwoju umiejętności scenicznych, zabawie w kontrolowanie słuchaczy, szukanie trików. Technika dostanie swój własny wpis, więc pozwólcie, że na ten moment napiszę o pewnym odkryciu, które z techniką się wiąże... a odkrycie to jest następujące: technika jest zawsze wtórna, względem tego, kim jestem, ale nigdy gorsza. Bez techniki pewnie ugrałbym co nieco swoją osobowością, i był jako takim opowiadaczem, ale nie udałoby mi się ugrywać aż tyle przez tak długi okres.
SENS TRZECI - WSZECHSTRONNOŚĆ
Choć czas poprawiania swojej techniki się nie skończył i każde spotkanie staram się traktować, jak nową lekcję, w głowie przełożyła się wajcha sensów i na pierwszy plan wysunęło się coś nowego. A mianowicie to, żebym nauczył się wykorzystywać swoje storytellingowe umiejętności w możliwie największej ilości przestrzeni - żeby naciągać swój storytelling do możliwie największej ilości wyzwań.
Im dziwniejsze było postawione przede mną zadanie, tym chętniej się go podejmowałem (ten aspekt też będę rozwijać w osobnym wpisie). I o ile skupienie się na technice pozwalało mi przysiąść nad szczegółami, o tyle eksperymentowanie ze storytellingiem, było niezwykłą gimnastyką. I wychodzeniem ze strefy komfortu.
PIERWSZY ZAPISEK NA MARGINESIE
Skoro już przy wychodzeniu ze strefy komfortu jesteśmy - dwie uwagi na marginesie. Po pierwsze - nie lubię mówienia o "wychodzeniu ze strefy komfortu". Jest w tym coś sztucznego i niebezpiecznego. Bo mam wrażenie, że to jeden z tych nadużywanych kołczingowych frazesów, które mogą zrobić więcej krzywdy niż dobrego. Bo po tej "drugiej stronie, czeka nas przede wszystkim stres i to często w hurtowych ilościach. A to nie jest zbyt przyjazny dla twórczego umysłu. Szczególnie jeśli pracujemy twórczo.
Odkryłem, że w moim przypadku wychodzenie ze strefy komfortu na nieznane tereny nie polega na "ruszeniu w dzicz", ale raczej na rozciąganiu swojej własnej strefy komfortu na nowy obszar. Dzięki temu często nie trzeba nigdzie wychodzić, a być już tam, gdzie niedawno była jeszcze dżungla. Myślę, że takie rozciąganie swojej własnej strefy komfortu polega z jednej strony na elastyczności emocjonalnej z drugiej na rozsądku i przygotowaniu. Bo jeśli przygotujemy się do nowego, stres z nim związany będzie znikomy i kiedy uczynimy krok w stronę nieznanego, nasza stopa wyląduje już w naszej nowej, większej strefie komfortu.
DRUGI ZAPISEK NA MARGINESIE
Druga sprawa zapisana na tym samym marginesie dotyczy przechodzenia od jednego sensu do drugiego. Zauważyłem, że kiedy stara motywacja dociera do punktu, w którym przestaje działać, przychodzi kryzys. Zaczynam wtedy kwestionować zasadność tego, co robię, zaczynam czuć się źle ze sobą samym. Zwątpienie siada na karku i jedyne, co mam ochotę zrobić, to schować się pod kołderką i nigdy już spod niej nie wyjść.
Przez te dziesięć lat prawie nic się nie zmieniło. Dalej się tak czuję, dalej przychodzi do mnie noc ciemna, ale teraz przynajmniej wiem, że to naturalna faza cyklu. Nie myślę już: "Boże, koniec świata" ale raczej: "A! To ten moment!", a potem pozwalam sobie poleżeć pod kołderką przez dzień, dwa albo trzy. A potem, cóż... wiem, że po nocy ciemnej przychodzi świt... doświadczenie jest jednak bardzo dobrym substytutem nadziei.
SENS TRZECI - KSIĄŻKI I WYOBRAŹNIA
Od jakiegoś czasu na pierwszy plan wysunęły się dwie kwestie. Pierwszą jest rozkołysanie wyobraźni moich słuchaczy. Druga to pokazanie im, że większość moich opowieści pochodzi z książek i jeśli czują niedosyt, wystarczy, że zajrzą do biblioteki, odwiedzą księgarnię, albo ściągną audiobooka. Gdzieś we mnie mocno odzywa się poczucie, że coraz ważniejsze jest popychanie ludzi (szczególnie tych mniejszych) w stronę książek i samodzielnego z nimi obcowania. Ze swoim warsztatem jestem całkiem skuteczny w robieniu tego i nieskromnie powiem, że z całkiem dobrymi rezultatami.
I chyba na tym chciałbym skończyć. Głównie dlatego, że nie chcę pisać o czymś, co właśnie się dzieje, a raczej dać procesowi się toczyć. Jak dotrę do kolejnego kryzysu, przyjdzie czas na podsumowania. Na koniec jeszcze dwie kwestie. Pierwszą jest takie odkrycie: to, że sens naszego działania z czasem będzie się zmieniać jest kwestią oczywistą. Co innego zdawanie sobie z sprawy z tej zmiany.
Druga kwestia to oczywiście autopromocja (ale to już po gwiazdkach).
***
Na koniec nie mogę nie zareklamować ebooka, który w ten jesienny czas pozwoli jeszcze na chwilę ruszyć w wakacyjne podróże, szczególnie te niewielkie.
Ebook znajdziecie tutaj - Dziś jesteśmy tutaj. Listy z podróży niewielkich.
Wasz
Gadający Świstak
Komentarze
Prześlij komentarz